Zapłacimy za nie nasz kryzys

W polskiej gospodarce to był bardzo dobry rok… ale do września, do momentu upadku amerykańskiego banku Lehman Brothers. Do tego momentu rosły pensje, rósł eksport, osiągnęliśmy szczytowy poziom zatrudnienia. I to wszystko w jednym momencie się skończyło.

Upadek tego bankowego giganta zmienił wszystko – przede wszystkim zmniejszył dostęp do kapitału, a ilość kapitału w gospodarce wpływa przecież na szybkość jej rozwoju. W Polsce odczuli to wszyscy, którzy chcieli wziąć kredyty mieszkaniowe.

Tu nie chodzi o to, że upadł Lehman Brothers, równie dobrze mogła to być inna instytucja. Chodzi o sam fakt, że upadł jeden z największych banków na świecie. Wywołało to ogromny efekt psychologiczny, bo pokazało, że każda z dużych instytucji światowych jest zagrożona bankructwem.

To zaś spowodowało zupełnie inne kierunki przepływu kapitału. Pieniądze odpłynęły z rynków wschodzących (niektóre z nich – tak jak Islandia i Węgry – nie przetrwały tego i musiały zwracać się po pożyczki na finansowanie deficytów budżetowych). Odpłynęły również z Polski. I te zmienione kierunki przepływu kapitału wraz z rosnącym ryzykiem bankructwa spowodowały bardzo małą chęć banków do wzajemnego pożyczania sobie pieniędzy.

To był ten moment, który oddzielił czasy nierecesyjne od recesyjnych. Szybko nastąpił też spadek popytu ze strony naszych odbiorców zachodnich – ponieważ tamte gospodarki też przeżywają kryzys i tamtejsi odbiorcy przestali kupować nasze towary. Kryzys jako pierwsi odczuli więc eksporterzy.
Odczuli go jednak również zwykli Polacy.

Nie tylko ci, którzy planowali wziąć kredyt na mieszkanie, ale również drobni ciułacze, którzy inwestowali. Dla giełdy i funduszy inwestycyjnych to był fatalny rok. Po tych kilku latach hossy, kiedy zarabiało się niemal na wszystkim, mieliśmy bowiem już do czynienia z bańką spekulacyjną. I ta bańka pękła.

Ponieważ bankowości doskwierał brak kapitału, banki zaczęły rywalizować w udzielaniu depozytów. To spowodowało bardzo wysoki wzrost ich oprocentowania, co w dodatku pogrążyło wszelkie inne instrumenty finansowe.

Banki są bowiem postrzegane jako bezpieczne, a lokaty są bardzo prostym instrumentem. Każdy rozumie ich zasady działania i każdy może obliczyć sobie zysk już w momencie startu inwestycji. Dlatego lokaty stały się bardzo silną konkurencją dla wszystkich innych inwestycji i między bankami trwał wyścig, kto zbierze z rynku jak najwięcej pieniędzy.

Niepewne czasy przyszły też na rynku pracy. I tu znowu do połowy roku mieliśmy niewątpliwie do czynienia z rynkiem pracownika i to niemal we wszystkich branżach. Gdzieś od czerwca zaczęło się to jednak zmieniać – powoli, sektor po sektorze. Pamiętajmy jednak, że bezrobocie wciąż jest rekordowo niskie. Pracownicy boją się o swoje zatrudnienie, bo nie ma już tylu ofert pracy, ale wciąż nie jest łatwo znaleźć dobrego pracownika.

Zapamiętamy więc ten rok jako ostatni dobry, który nastąpił przed trzema, czterema latami chudymi. Nie jest przy tym tak, że ten kryzys był potrzebny, że ma on jakąś moc oczyszczania. Naprawdę wolałbym gospodarkę pędzącą po 6 proc. rocznie i kłopoty z nadmiarem bogactwa niż kryzys i wymuszone w ten sposób restrukturyzacje firm.

Wolałbym po prostu, żeby te czasy „niestabilności” trwały dłużej. Szczególnie że nasza gospodarka nie była na tyle niezrównoważona, że zasłużyła na kryzys. Nie byliśmy Chinami rozwijającymi się o 10 proc. rocznie ani małą pędzącą Estonią.

My rozwijaliśmy się na mocnych podstawach – nie mieliśmy zbyt wielu toksycznych inwestycji. Nie było u nas żadnych bomb spekulacyjnych, oprócz jednej na rynku nieruchomości (choć i tak ceny były sporo niższe niż na przykład w Hiszpanii).

Mimo to płacimy cenę za spowolnienie na całym świecie, za kryzys, który wywołali inni. Gdyby świat rozwijał się w normalnym tempie, my byśmy rozwijali się dwa razy szybciej. Gdy jednak świat hamuje, my też musimy mocno zahamować. To nieuchronny skutek tego, że jesteśmy otwartą gospodarką.

Jacek Wiśniewski