Warszawscy inwestorzy dzień w dzień obserwują te same sceny. Początek jako-taki bądź wręcz dobry, nieudolne próby wyciągania indeksów urywające się tuż po wybiciu południa, a potem już zjazd w dół, najpierw powolny, a w ostatnich kwadransach sesji nabierający tempa. Aż żal patrzeć na drżące ręce graczy, którzy rano kupują akcje licząc na przełom i sprzedających je po południu, gdy znów powtarza się przygnębiający scenariusz.
Co się dzieje? Dlaczego wszędzie na świecie inwestorzy mogą kupować akcje, a u nas nie? Czyżby to piętno kampanii wyborczej? Chyba nie, bo przecież na rynku od kilku miesięcy pozostają już tylko niedobitki kapitału zagranicznego, a tylko on jest wrażliwy na zamieszanie polityczne. Krajowi gracze od zawsze traktują grę wyborczą jako oddzielny świat, który ich nie dotyczy. Jeśli nie kupują, to przyczyna może być inna. Niewykluczone, że tkwi w funduszach inwestycyjnych. W sierpniu inwestorzy wycofali z funduszy z udziałem akcji nieco ponad miliard złotych i przenieśli te pieniądze do bezpieczniejszych funduszy. To nie zagroziło stabilności rynku. Ale co dzieje się we wrześniu? Czyżby dopiero teraz oszczędzający na dobre zakręcili kurek z pieniędzmi?
To na razie jedyne sensowne wytłumaczenie niespotykanej słabości warszawskiej giełdy. Bo trudno uwierzyć, że nasi gracze w swej przenikliwości dyskontowali w czwartek np. złe dane z amerykańskiego rynku nieruchomości, gdzie ceny domów spadły aż o 8 proc., bodaj najbardziej od siedmiu lat. Inwestorzy w USA niemal to zlekceważyli, więc dlaczego nasi mieliby się przejąć?
Bezsilność kupujących na razie tylko frustruje, nie przyniosła poważniejszych konsekwencji dla rynkowych perspektyw. Te zmienią się na gorsze dopiero w momencie spadku WIG20 poniżej strefy 3650-3600 pkt. Na razie indeks ma jeszcze 25-75 pkt. rezerwy. Ale z dnia na dzień się ona kurczy.