Dlaczego Polska chce wejść do eurotrumny?

Choć Polska nie jest w strefie euro i zapewne nigdy do niej nie przystąpi, to rząd deklaruje gotowość przyjęcia niemieckiej propozycji „unii fiskalnej”. Jak na razie nie usłyszeliśmy odpowiedzi na podstawowe pytanie: co z tego będziemy mieli?

Strefa euro chwieje się w posadach. Włochy balansują na krawędzi wypłacalności zagrażając istnieniu całego europejskiego sektora bankowego. Władcy państw Eurolandu chcą uniknąć upadku politycznego projektu, jakim jest europejska unia walutowa, ale wyraźnie brakuje im rozeznania w sytuacji. Rynek i rzeczywistość gospodarcza zawsze są o dwa kroki przed politykami.

Z szoku jako pierwsi otrząsnęli się Niemcy, którzy wyszli z propozycją unii fiskalnej. To cena, jaką reszta strefy euro ma zapłacić za to, że Berlin weźmie na siebie część długów eurobankrutów. Niemieckie żądania są proste: państwa Eurolandu muszą oddać swe budżety pod kontrolę i w zamian mogą liczyć na wsparcie finansowe od niemieckich podatników. Precedens już jest. Niedawno Irlandczycy poznali swój przyszłoroczny budżet dopiero po tym, jak zapoznał się z nim Bundestag.

Berlin poprzez urzędników z Brukseli chciałby otrzymać prawo do kontroli i korygowania krajowych budżetów uznanych za „nieodpowiedzialne”. Nie wiadomo, na czym owa „nieodpowiedzialność” miałaby polegać, ale zapewne chodziłoby o przekroczenie limitów fiskalnych ustanowionych traktatem z Maastricht (czyli 3% dla deficytu i 60% dla długu publicznego w relacji do PKB). Tyle że same Niemcy już kilkukrotnie łamały te ograniczenia, a unijne kryterium długu spełniają jedynie Estonia, Luksemburg, Słowenia, Słowacja, Finlandia oraz… Hiszpania, do której rynki i tak nie mają zaufania.

Rak leczony aspiryną


Samo dążenie do eliminacji nadmiernych deficytów budżetowych jest oczywiście krokiem we właściwym kierunku i trudno go krytykować. Lecz po pierwsze, wolniejszy przyrost długu nie rozwiąże problemu nadmiernego zadłużenia. Europa potrzebuje nadwyżek budżetowych, aby zacząć spłacać długi zaciągnięte na finansowanie niewydolnego państwa opiekuńczego. Po drugie, nawet niemiecka dyscyplina budżetowa narzucona Włochom czy Grekom (co nawet trudno sobie wyobrazić) nie sprawi, że państwa te nagle odzyskają zaufanie inwestorów a rentowności ich obligacji spadną do poziomu Niemiec. I po trzecie, sama dyscyplina budżetowa nie ożywi skostniałych i nieefektywnych gospodarek europejskiego Południa.

Balast ogromnego zadłużenia publicznego (w całym Eurolandzie wynoszącego średnio 85% PKB), ogromnych kosztów generowanych przez niewydolne systemy emerytalne i zdrowotne oraz rozbudowana biurokracja i petryfikacja struktur gospodarczych wymagają szybkich i drastycznych działań politycznych. Ale kontrola budżetowa na poziomie Brukseli lub Berlina nic w tej kwestii nie zmieni. Zwłaszcza że ujednolicenie podatków do poziomu Niemiec bez zapewnienia jakości niemieckiego państwa zapewne dobije gospodarki takich krajów jak Portugalia, Grecja czy Hiszpania. Tak jak raka nie leczy się aspiryną, tak unia fiskalna nie rozwiąże strukturalnych problemów Europy.

Pożyteczni idioci


Strefa euro jest niczym okręt, który idzie na dno, podczas gdy jego załoga próbuje ugasić pożar w maszynowni. Tymczasem Polska ustami ministra spraw zagranicznych oraz premiera i prezydenta deklaruje swą gotowość do wejścia na pokład poprzez przyłączenie się do niemieckiej propozycji unii fiskalnej. Zaklęcia w stylu „ratowanie strefy euro” czy „wzmocnienie nadzoru” mnie nie przekonują. Polityka to w końcu twarda gra o bardzo konkretne stawki, w której takimi sloganami można co najwyżej mamić oczy opinii publicznej.

Jako obywatele mamy chyba prawo do informacji (bo prawo do decydowania wykorzystaliśmy w październiku), po co Polska dąży do głębszej integracji w ramach strefy euro, do której nie należymy i do której w najbliższym czasie się nawet nie wybieramy (co ostatnio potwierdził nawet minister Rostowski). Co możemy zyskać w zamian za oddanie kontroli nad finansami publicznymi a w przyszłości zapewne także nad podatkami?

Być może zaufanie rynków? Ale przecież Grecja będąca w elitarnym euroklubie jest faktycznym bankrutem. Członkostwo w strefie euro nie uchroniło też Włochów przed skokowym wzrostem kosztów obsługi długu. Skoro nie chodzi o wiarygodność, to może o fundusze unijne? Czy Berlin uzależnił swą szczodrość dla unijnych dotacji od przystąpienia Warszawy do unii fiskalnej? Jeśli nawet tak, to pewnie nikt nam tego nie powie.

Czyżby polski rząd nie wytargował absolutnie nic w zamian za zrzeczenie się bądź co bądź części narodowej suwerenności? Czyżby chodziło tylko o prawo do „miejsca przy stole” dla polskiego premiera, co publicznie przyznał jeden z posłów partii rządzącej? Jeśli tak, to będzie to zapewne jedno z najdroższych krzeseł w polskiej historii.

„Bo Europa nie należy tylko do polityków i elit, ale przede wszystkim do obywateli” – napisał w „Gazecie Wyborczej” prezydent Bronisław Komorowski. Jako obywatel i współwłaściciel tej europejskiej Europy domagam się informacji i odpowiedzi na kilka prostych pytań. Jaka była cena za polskie poparcie dla niemieckiej idei unii fiskalnej? Dlaczego miałoby nam zależeć na utrzymaniu strefy euro w jej obecnym kształcie? Jaki interes ma Polska w centralizacji władzy w Europie?

Rozumiem, że premierowi i jego ministrom było przykro, gdy włodarze strefy euro wyrzucali ich ze strategicznych narad. Rozumiem, że każdy polityk chciałby dla siebie jak najwięcej władzy i prestiżu. Ale jeśli kupuje je w zamian za kontrolę nad finansami kraju, to mógłby o tym poinformować społeczeństwo. Bo na to, że klasa rządząca będzie postępować tak, jak jej to społeczeństwo nakaże, już nie ma co liczyć.

Krzysztof Kolany
Bankier.pl

Źródło: Bankier.pl