Wyczekiwany program dopłat do spłaty kredytów mieszkaniowych dla osób tracących pracę, jak chyba już niemal każdy pomysł polityków w ciągu ostatnich kilkunastu lat, okazał się niewdzięcznym bękartem. Jak na razie zaledwie kilka osób miało szansę z niego skorzystać i w przyszłości także na niewiele się przyda kredytobiorcom. Za wielomilionowe koszty tego programu zapłacą jak zwykle podatnicy.
Porównując pomoc państwa w spłacie kredytu hipotecznego oraz ubezpieczenie od utraty pracy oferowane przez firmy ubezpieczeniowe najwyraźniej widać sprzeczności i ekonomiczny niedowład tego pomysłu. Zanim ustawa została „przepchana” przez Sejm na fali społecznych oczekiwań do tzw. „walki z kryzysem” wielu ekonomistów i analityków twierdziło, że pomysł ten jest absurdalny ekonomicznie. Dobrze, na ekonomii świat się nie kończy, trzeba realizować cele społeczne, stwierdzili politycy, co można odczytać „przypodobaj się wyborcom i podbij słupki poparcia w sondażach”. Przypomnijmy: państwo ma dać 1200 zł przez rok na spłatę kredytu, ale później będzie się domagać spłaty tej pożyczki. Czy to dobre rozwiązanie? Z klasycznym ubezpieczeniem nie ma nic wspólnego, bo tam zdarzenie powoduje bezwarunkową wypłatę. Rozpatrując hipotetyczną sytuację utraty pracy przez kredytobiorcę Kowalskiego, ten po zarejestrowaniu w Urzędzie Pracy otrzyma pomoc. W trakcie tego roku oczywiście szuka pracy, ale wiadomo – jest mizeria na rynku pracy, więc nowa praca ledwo wystarcza na podjęcie samodzielnej spłaty kredytu, a po okresie karencji (2 lata) dochodzi spłata pożyczki (max. 8 lat) i jego równowaga finansowa znów może być zachwiana. Wobec takiej perspektywy ekonomicznie lepszą opcją wydaje się unikać legalnego zatrudnienia, pracować na czarno, pobierać pomoc i później liczyć na umorzenie długu z uwagi na „trudną sytuację kredytobiorcy”. W kieszeni zostaje i pensja, a także pomoc. Dla niektórych może to być pewna pokusa. Niestety nie po raz pierwszy nasze państwo promuje działania zmuszające obywateli do omijania prawa. Ale okazja, jak to mówią, czyni chętnego.
Inną sprawą jest sposób realizowania dopłat. Ten kto wpadł na pomysł zaangażowania urzędów pracy do obsługi kredytów hipotecznych powinien otrzymać Finansową Malinę Roku. Koszty szkolenia, dokumentacji, systemów już pewnie dawno skonsumowały większą część budżetu przeznaczonego na dopłaty dla kredytobiorców. Może taniej byłoby po prostu rozdać te pieniądze wszystkim chętnym, którzy przyszliby do UP z aktualną umową kredytową? Osobiście spodziewałem się, że gdy takie pomysły pomocy się pojawiły, że państwo rozpisze przetargi na ubezpieczenia od utraty pracy dla WSZYSTKICH kredytobiorców hipotecznych i to firmy ubezpieczeniowe we współpracy z bankami będą strażnikami pośrednio celowości wydawania publicznego grosza. Można też było np. to zrobić poprzez możliwość odliczenia składki ubezpieczeniowej od podatku w rozliczeniu rocznym (plus też dla budżetu, bo pieniądze później wydane), itd. itp. Tak jednak się nie stało. Podobno sektor finansowy za dużo by na tym zarobił. Pewnie by zarobił, bo działanie ekonomiczne przecież na tym polega, ale przy okazji zadbałby o racjonalność wydawania publicznego grosza. A tak mamy mentalność psa ogrodnika, no i efekty pewnie będą podobne. Pozostają jeszcze tylko ci „nieszczęśnicy”, którzy z mozołem spłacają co miesiąc ratę kredytu w złotych, czy frankach szwajcarskich. Cieszą się oni tylko z tego, że spada oprocentowanie lub umacnia się kurs, bo na państwo to oni mogą tylko liczyć w tym względzie, że podatkami zabierze im te oszczędności.
Bogusław Półtorak
Główny Ekonomista Bankier.pl SA
Źródło: Bankier.pl