Fundusze i podatki nie są lekarstwem na kryzys

Szef banku UniCredit Alessandro Profumo na łamach „Financial Times” podchwycił pomysł niektórych polityków i zaproponował utworzenie funduszu służącego do ratowania banków. W grę miałoby wchodzić 20 mld euro. Choć pomysł jest śmieszny i kuriozalny, to jednak warto poświęcić mu chwilę uwagi.

Stabilność sektora bankowego w Europie zaczęła być kwestionowana po wydarzeniach z przełomu 2008 i 2009 roku, gdy największe instytucje finansowe ustawiały się w kolejce po publiczne pieniądze. Tylko środki pozyskane z kieszeni podatnika (bez jego zgody rzecz jasna) uchroniły przed niewypłacalnością takich gigantów jak: HBOS, Lloyds, Royal Bank of Scotland, Commerzbank, Fortis, KBC, ING, AIB a wcześniej także Hypo Real Estate i Northern Rock.

Niemniej jednak sytuacja, w której to podatnicy płacą za błędy bankierów, jest nie do utrzymania i grozi zamieszkami, przy których protesty w Atenach to tylko niewinne igraszki. Dlatego Wielka Brytania postuluje nałożenie nadzwyczajnego „podatku bankowego”, który miałby zasilić fundusz mający ratować przed bankructwem niewypłacalne banki. Politycy i bankowcy mówią o kwotach liczonych w miliardach euro czy funtów, co stanowi kroplę w morzu ewentualnych potrzeb. Na ratowanie banków rządy i banki centralne wydały już bowiem biliony euro, funtów i dolarów.

Zapomina się przy tym, iż rolą rządu nie jest dotowanie bankrutujących przedsiębiorstw, w tym także (a może zwłaszcza) największych banków. Te ostatnie od przeszło stu lat mają już swojego pożyczkodawcę ostatniej szansy, jakim jest każdy narodowy bank centralny. Gdy instytucji bankowej brakuje płynności, to zgłasza się do swojego banku centralnego po awaryjny kredyt. Bank centralny zawsze może go udzielić, ponieważ posiada monopol na emisję pieniądza i faktycznie może go dodrukować tyle, ile tylko uzna za stosowne. Tak działa współczesny system bankowy.

 Ben „Helikopter” Bernanke w brawurowej akcji nad Dolnym Manhattanem

Źródło: riverdaughter.wordpress.com

I to właśnie ten mechanizm jest głównym winowajcą obecnego kryzysu. Jest to bowiem kryzys nadmiernego zadłużenia, będący skutkiem nadmiernej ekspansji kredytowej w latach 2003-08. Ekspansja ta nie byłaby możliwa bez zabezpieczenia w postaci banków centralnych oraz systemu rezerwy częściowej. Doszło do klasycznej pokusy nadużycia (ang. moral hazard) – bankowcy wiedzieli, że ich firmy nie upadną, ponieważ są zbyt duże i zbyt ważne dla systemu finansowego i realnej gospodarki. Teraz pokusa to została dodatkowo wzmocniona, a banki „zbyt duże, aby upaść” rozrosły się jeszcze bardziej, przejmując zbankrutowanych konkurentów.

Rozwiązaniem tej samonakręcającej się spirali kolejnych kryzysów nie są kolejne regulacje administracyjne, ani specjalne fundusze czy podatki. Szczepionką chroniącą przed takimi mega-kryzysami jest tylko i wyłącznie zdrowa konkurencja oraz całkowita deregulacja rynku bankowego. Należałoby znieść możliwość finansowania banków komercyjnych przez banki centralne i rządy, zlikwidować państwowe gwarancje dla depozytów oraz nałożyć stuprocentową rezerwę na wkłady bankowe a vista.

Te posunięcia spowolniłyby nieustanną ekspansję kredytową i wytłumiły przyszłe kryzysy (oczywiście nadal by do nich dochodziło, ale nie groziłyby one długotrwałą depresją gospodarczą). Banki prowadzące zbyt ryzykowną politykę kredytową upadałyby pod wpływem działań deponentów, którzy wycofywaliby środki w momencie pojawienia się problemów z płynnością. Ten mechanizm sprawiłby, że rynek sam eliminowałby z gry instytucje podejmujące zbyt duże ryzyko i udzielające kredytów zbyt lekką ręką.

Taki system ma oczywiście swoją cenę. Wzrosłoby ryzyko utraty oszczędności trzymanych w banku, co wymusiłoby wyższe oprocentowanie lokat. Wzrosłyby więc koszty kredytu lub spadły bankowe marże. Być może w krótkim terminie kosztem takich rozwiązań byłby wolniejszy wzrost gospodarczy. Ale moim zdaniem to cena, którą warto zapłacić za uniknięcie powtórki z postlehmanowskiej paniki.

Źródło: PR News