30 grudnia 2010 roku premier Donald Tusk podjął decyzję o faktycznej eliminacji z systemu emerytalnego OFE, za którymi kiedyś jako senator Unii Wolności sam głosował. Na przesunięciu dwóch trzecich tzw. składki emerytalnej z OFE do ZUS długoterminowo najwięcej stracą obecni 30-latkowie. Ale w przyszłym roku jeszcze większe koszty mogą ponieść inwestujący na GPW.
Do tej pory pracodawca co miesiąc oddawał 19,52% naszej pensji brutto na tzw. ubezpieczenie emerytalne. Z tego tytułu w 2010 roku do ZUS-u wpłynęła astronomiczna kwota 82,6 miliardów złotych – to 27,5% wartości budżetu państwa i ok. 5,9% produktu krajowego brutto Polski. Z tej puli 12,22% naszej pensji brutto (czyli 427,7 złotych miesięcznie w przypadku tzw. średniej krajowej) zostawało w ZUS-ie, pozostałe 7,3% (255,5 złotych) zaś Fundusz przekazywał na indywidualny rachunek w wybranym przez pracownika Otwartym Funduszu Emerytalnym. W ubiegłym roku ZUS przekazał do OFE 22,5 mld złotych i dostał od budżetu państwa (czyli z naszych podatków) 37,9 mld złotych, aby zbilansować niedobór wynikający z rosnących kosztów wypłacalnych emerytur i rent. Pieniądze te OFE „inwestowały” w obligacje skarbowe – za mniej więcej 70% naszej „składki” – oraz kupowały akcje na GPW – za pozostałe 30%.
Rządowe zmiany w ustawie o ZUS
Decyzją premiera (bo zatwierdzenie zmian przez Sejm i podpis prezydenta to tylko formalność) w 2011 roku w całym systemie zmianie ulegnie tylko struktura redystrybucji podatku emerytalnego. Zamiast 7,3%, OFE pobierać będzie 2,3% pensji brutto. Oczywiście „zaoszczędzone” 5% nie zostanie w naszych kieszeniach, tylko powędruje do worka bez dna, jakim jest ZUS. Z każdej średniej pensji do ZUS-u popłynie o 175 złotych więcej i tyle samo mniej gotówki wyląduje w OFE. Z tych pieniędzy sfinansowane zostaną wypłaty bieżących emerytur. Jak na razie bez zmian pozostaną zarówno prowizje, jak i generalne limity inwestycyjne OFE, które za pobraną „składkę” nadal będą głównie kupowały obligacje skarbowe. Tak więc z punktu widzenia pracowników i przedsiębiorców w przyszłym roku nic się nie zmieni – pozapłacowe koszty pracy i same płace pozostaną bez zmian.
Rząd zapowiedział też korekty, które mają wejść w życie w bliżej nieokreślonej przyszłości. W ramach OFE mają zostać utworzone subfundusze, w których większa część podatku emerytalnego będzie mogła być inwestowana w akcje polskich przedsiębiorstw. Premier obiecał też ulgę podatkową dla osób, które od 2014 roku zdecydowałyby się dobrowolnie opodatkować na rzecz OFE. Chodzi o 2% pensji, którą to kwotę można by odpisać od podstawy opodatkowania, a do roku 2017 limit ten miałby wzrosnąć do 4% pensji. Na razie są to tylko obietnice, podobne do tych, jak złożona przez PO zapowiedź zniesienia 19-procentowego podatku od zysków kapitałowych (tzw. podatek Belki – mianowanego później przez Platformę i SLD na stanowisko szefa NBP). Wątpliwe też, aby Polacy dobrowolnie zrzekli się kilku procent swoich dochodów przy wyższych niż w TFI prowizjach w OFE.
Kto zyska, a kto straci
Na proponowanych zmianach zyska tylko Skarb Państwa. Zmniejszając strumień publicznej gotówki płynącej do OFE, rząd będzie mógł ograniczyć dotację do ZUS o 15,4 mld złotych, czyli ok. 1,1% PKB. O tyle więc zmniejszy się przyszłoroczny deficyt budżetowy i w takim samym stopniu obniży się przyrost długu publicznego. Zmiana systemu emerytalnego nie rozwiąże jednak strukturalnego problemu państwa polskiego, jakim jest permanentny niedobór w finansach publicznych, skutkujący nieustannym przyrostem zadłużenia rządu. Od 1990 roku ani razu nie udało się zbilansować budżetu państwa, w efekcie czego dług publiczny wynosi już 765 mld złotych.
Obecna „reforma” zamienia tylko dług jawny w dług ukryty: rząd (poprzez ZUS) nadal będzie nam winny emeryturę, zdejmując część tego ciężaru z barków OFE. Wbrew temu, co powtarza premier Tusk i jego ministrowie, zmiana zasad księgowania długu nie jest obojętna dla przyszłych emerytur i znacząco zmniejsza ich bezpieczeństwo. Gros przyszłej emerytury będzie wypłacana przez ZUS, co oznacza faktyczny powrót do państwowego systemu emerytalnego. A ponieważ do roku 2020 instytucja ta – na skutek postępujących procesów demograficznych (patrz: Kiedy ZUS zbankrutuje) – zapewne utraci płynność finansową, to obecni 30-latkowie o transferach z tego źródła mogą zapomnieć.
Fakt, iż nasze przyszłe emerytury będą zależeć niemal tylko od stanu finansów ZUS-u, znacząco zmniejsza ich bezpieczeństwo. Tak naprawdę wartość świadczenia wypłacanego przez tę piramidę finansową zależy wyłącznie od rządu, który w każdej chwili może zmienić zasady wypłacania rent i emerytur. Jedynym ich gwarantem jest więc słowo premiera Tuska, który za 30 lat najprawdopodobniej nie będzie już premierem. Tymczasem gwarantem pieniędzy zgromadzonych przez OFE są międzynarodowe rynki finansowe – obligacje stanowiące trzon ich portfela kupiły też zagraniczne banki i fundusze inwestycyjne. Państwo polskie nie może więc tak łatwo odmówić spłacenia długów wobec OFE, bowiem równocześnie zostałoby odcięte od zagranicznego finansowania (jak chociażby Argentyna). Papierowe obligacje to mimo ogromnych mankamentów OFE wciąż lepsza gwarancja wypłacenia jakiejkolwiek emerytury niż zapewnienia polityków.
Ile straci giełdowy inwestor?
Choć nad losem zubożonych o dwie trzecie przychodów PTE zapewne mało kto uroni łzę, to negatywne skutki odcięcia OFE od publicznych pieniędzy odczuje cała gospodarka. Jedną z pierwszych ofiar będą inwestorzy z GPW. Do tej pory OFE rokrocznie kupowały akcje za ok. 2,2% wszystkich pensji Polaków, w pierwszym półroczu 2010 generując 21% obrotów na GPW. Szacuje się, że w ubiegłym roku kupiły akcje za ok. 18 mld złotych, z czego osiem miliardów przypadło na rynek wtórny. To może niewielka kwota w zestawieniu z roczną wartością obrotów na GPW (ponad 400 mld zł) czy kapitalizacją wszystkich giełdowych spółek (ok. 800 mld zł).
Jednakże to nie obroty podnoszą wartość spółek, lecz saldo napływu kapitału. A w tej kategorii znaczenie OFE jest bardzo istotne. Dla porównania od stycznia do listopada 2010 roku klienci polskich TFI zainwestowali w fundusze akcyjne niespełna 300 milionów złotych netto, czyli zaledwie 3,75% tego, co fundusze emerytalne. W ciągu 12 miesięcy do października 2010 roku inwestorzy zagraniczni wydali na polskie akcje 3,3 mld euro, czyli ok. 13,2 mld złotych. To oznaczałoby, że OFE w 2010 roku odpowiadały za mniej więcej jedną trzecią popytu na akcje zgłaszanego przez inwestorów instytucjonalnych. Teraz kwota ta stopnieje o 70%, co będzie miało niebagatelne długoterminowe skutki dla polskiego rynku kapitałowego.
Praktycznie z dnia na dzień grupa długoterminowych i stabilnych inwestorów, systematycznie dokupujących akcje, zostanie ze znacznie mniejszą ilością gotówki. Optymiści powiedzą, że to nie ma żadnego znaczenia, bowiem popyt na atrakcyjnie wyceniane walory zawsze się znajdzie. Tyle że OFE miały faktyczny przymus inwestowania w akcje notowane na GPW, którego nie mają ani podmioty zagraniczne, ani klienci polskich TFI, ani inwestorzy indywidualni. Pewny i stały dopływ na rynek świeżej gotówki to coś innego niż zupełnie nieprzewidywalne przepływy globalnego kapitału. Zaniknie więc rola OFE jako „naturalnego” stabilizatora polskiej giełdy. Spadkowe korekty będą głębsze, a szczyty hossy zapewne niższe, niż gdyby rząd nie połakomił się na przyszłe oszczędności emerytalne podatników. Wzrośnie za to udział w obrotach inwestorów zagranicznych oraz indywidualnych graczy, co zapewne przełoży się na wyższą zmienność, mniejszą przewidywalność notowań i zapewne także niższe wyceny wielu spółek z GPW.
To ostatnie z kolei oznaczałoby, że pozyskanie kapitału na inwestycje poprzez publiczną emisję akcji stanie się mniej atrakcyjną alternatywą dla wielu przedsiębiorstw. Gospodarka zostanie więc odcięta od części zasobów, jakie do tej pory dzięki OFE były oszczędzane i inwestowane w rozwój mocy wytwórczych. Z makroekonomicznego punktu widzenia jest to więc arbitralne przesunięcie części zasobów z inwestycji (poprzez rynek kapitałowy) na konsumpcję (poprzez emerytury). To zła wiadomość dla długoterminowych perspektyw całej gospodarki choć skala zmian raczej nie wywoła szoku.
Taka jest cena krótkoterminowych korzyści, jakie rząd osiągnie przed wyborami parlamentarnymi. Licząc według polskiej metodologii, w 2010 roku relacja długu publicznego do PKB zapewne nie przekroczyła 55% (według norm unijnych próg ten został zapewne przełamany) i rząd nie będzie zmuszony czynić oszczędności budżetowych. To pomoże wygrać wybory, ale w żaden sposób nie poprawi sytuacji finansowej państwa. Rzeczywisty dług zamaskowano, a poważny kryzys fiskalny został tylko przesunięty w czasie. Lecz gdy wybuchnie, będzie jeszcze ostrzejszy, niż gdyby nie majstrowano przy emeryturach.
Krzysztof Kolany
Źródło: Bankier.pl