Krzysztof Musiał – kolekcjoner dzieł sztuki

Jest tym wszystkim po trochu. Na pewno pozwala wrócić do przeszłości, wczuć się w atmosferę lat, których nie znamy. Sztuka jest czymś czystym, jej piękno wyzwala wyjątkowe doznania estetyczne, za każdym razem inne.

Skąd u Pana zamiłowanie do sztuki, kolekcjonerstwa?

Na pewno w jakiś sposób wyniosłem to z domu. Tam zawsze brzmiała muzyka, bo ojciec był profesorem skrzypiec po Konserwatorium Warszawskim. Było również malarstwo, może nie to wielkie, raczej malarstwo przez małe „m”, jednak zawsze było ono w domu obecne. No i literatura – rodzice zawsze mi wpajali, że trzeba czytać. Jako student brałem też udział w zajęciach teatralnych, np. u Grotowskiego. To wszystko spowodowało, że zrodziła się we mnie potrzeba dalszego poznawania sztuki.

Ale nie wybrał Pan jednak historii sztuki, tylko studia na Politechnice Warszawskiej? To była decyzja z rozsądku?

Aż za bardzo z rozsądku. Oprócz zamiłowania do sztuki, zawsze pociągało mnie podróżowanie, ciekawość świata. To był mój główny motor, jeszcze większy, niż sztuka. Miałem kilka pomysłów, m.in studia w Wyższej Szkole Marynarki Handlowej w Gdyni. Byłbym wówczas oficerem na polskich statkach handlowych i mógłbym jeździć po świecie. Kolejnym pomysłem było zostanie pilotem w PLL LOT (na przeszkodzie stanęło zdrowie – zbyt krótki wzrok). Została zatem trzecia możliwość, tzn. podróżowanie koleją. Z tego właśnie powodu wstąpiłem na Politechnikę, na wydział transportu.

Kilka lat temu wycofał się Pan z życia zawodowego i poświęcił się działalności na rzecz kultury, podróżom. Skąd taka decyzja?

Już jako młody człowiek planowałem, by wcześnie przejść na „emeryturę”, zakończyć pracę zawodową w wieku 50 lat. Mniej więcej mi się to udało. Byłem w na tyle uprzywilejowanej sytuacji, że mogłem sobie na to pozwolić. I całkowicie oddałem się mojej kolekcji – tworzeniu, szukaniu, opracowywaniu…

Kompletuje ją Pan z myślą o przyszłych pokoleniach?

Poniekąd. To moja ambicja, przekazać muzeom przynajmniej część kolekcji. Inna sprawa, że muzea niechętnie przyjmują w darze kolekcje, bo dla nich to jest tzw. headache – ból głowy. Po pierwsze nie mają na nie miejsca, a po drugie przysparza im to dodatkowej pracy. Dlatego raczej niechętnie przyjmują duże spuścizny. Co innego, jeśli chodzi o absolutnie wybitne, pojedyncze dzieła sztuki. Gdybym jednak wybrał z mojej kolekcji 100 czy 200 prac, to sądzę, że wiele ośrodków muzealnych w Polsce byłoby nimi zainteresowanych.

Proszę opowiedzieć o Pana kolekcji liczącej obecnie ponad 700 dzieł sztuki. Co Pan kolekcjonuje?

Polską sztukę od drugiej połowy XIX wieku do współczesności. W mojej kolekcji znajduje się obecnie ponad 450 obrazów, około 50 rzeźb [jest to jedna z największych polskich prywatnych kolekcji rzeźby – przyp. red.] oraz około 250 prac na papierze. Jednym z moich ostatnich ciekawszych zakupów jest rzeźba Mirosłwa Bałki. Jak się dowiedziałem od artysty, jestem bodaj trzecim polskim kolekcjonerem posiadającym jego pracę. Dziwne to, zważywszy, że jest to jeden z najbardziej znanych na świecie współczesnych polskich twórców.

Kolekcjonowanie tylko polskich dzieł to świadomy wybór?

Tak. Na początku zastanawiałem się, czy kupować wszystko, co mi się podoba, a przecież lubię nie tylko sztukę polską, czy zdecydować się na jakąś specjalizację, bo tylko wówczas miałoby to jakikolwiek sens, myśl przewodnią. Więc doszedłem do wniosku, że dobrze byłoby stworzyć kolekcję sztuki polskiej, ukazującą ją w przekroju, to znaczy zebrać prace najbardziej reprezentatywne dla poszczególnych nurtów. Tworzenie takiej kolekcji to oczywiście zawsze jakiś subiektywny wybór kolekcjonera. Są artyści bardzo znani i uznani, których w mojej kolekcji nie ma. Tak jest na przykład z Kantorem – nie mam żadnej jego pracy, co wielu może uznać za brak. A mnie się jego prace po prostu niespecjalnie podobają. Uważam, że Tadeusz Kantor był wspaniałym człowiekiem polskiego teatru, ale wybitnym malarzem raczej nie.

Jaki jest Pana stosunek do współczesnych, święcących triumfy artystów – Sasnala, Bogackiej, Kozyry czy Nieznalskiej? Podobają się Panu ich prace?

Celowo staram się nie podążać za modami czy trendami. Dzieła wynajduję i kupuję je dlatego, że mi się podobają, a nie dlatego, że są modne, że o ich autorach się dużo mówi. Nie mam ani jednej pracy Sasnala, ale to nie oznacza, że bym nie chciał mieć. Jego prace niekiedy mi się podobają. Byłem niedawno na wystawie Sasnala w Zurychu, gdzie pokazano około 25 jego prac – muszę z przykrością stwierdzić, że nie podobała mi się ani jedna. Zresztą, tych prac nawet nie można było kupić, tylko trzeba się było na ich zakup zapisywać. To istne wariactwo, w którym ja nie mam zamiaru uczestniczyć. Bogacka natomiast jest dla mnie zbyt ostentacyjnie feministyczna w swoich pracach. Jeżeli chodzi o Katarzynę Kozyrę – to ciekawa artystka, choć jej twórczość wydaje mi się mocno dyskusyjna. Podsumowując, prac tych najmodniejszych artystów raczej nie mam w kolekcji, ale niektórych ich kolegów, rówieśników, którzy są może mniej modni, mniej znani, co nie znaczy, że gorsi, można znaleźć i w moim zbiorze.
Jakimi zasadami kieruje się Pan podczas zakupów?

Praca musi mi się podobać, musi mieć sens, coś mówić, przekazywać.

W jaki sposób kupuje Pan dzieła?

Najczęściej na aukcjach – nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Dzięki telefonom i internetowi można uczestniczyć w aukcjach w każdym zakątku świata, pod warunkiem oczywiście, że dowiemy się o niej na czas. Dostęp do aukcji został ostatnio bardzo ułatwiony. Kupuję również w galeriach w Polsce i za granicą, a także na targach sztuki. No i od samych artystów – z wieloma z nich znam się bardzo dobrze, a nawet przyjaźnię, np. z Wojciechem Fangorem, Leonem Tarasewiczem, Jaroslawem Modzelewskim, Ryszardem Grzybem czy Jankiem Dobowskiem. Ale kupuję też od młodych artystów, których poznaję na przykład na organizowanych przez siebie plenerach.

Andrzej Wajda przyznał kiedyś, że uwielbia odwiedzać swoich przyjaciół malarzy, bo nic tak na niego nie działa jak unoszący się w pracowni zapach farby.

Wizyty w pracowniach u artystów to wspaniała przygoda, choć czasami zdarzają się trudne sytuacje. Bywa, że artysta pokazuje 10 czy 20 prac, lecz czasami zaledwie jedną czy dwie i na tym koniec. Najbardziej jest dla mnie frustrujące, gdy podoba mi się jakaś praca, której – jak się za chwilę okaże – artysta wcale nie chce sprzedać. Kilka razy przydarzyły mi się takie historie, np. z Janem Tarasinem czy Teresą Pągowską. Ale zdarzają się też innego rodzaju problemy z artystami. Byłem raz u pewnego zacnego twórcy, który za pracę, którą chciałem kupić, zażądał sumy – według mnie – o wiele za wysokiej. Wyraziłem zdziwienie, że aż tyle, ale koniec końcem nie negocjowałem i wyszedłem z pustymi rękami. Wróciłem po trzech miesiącach z nadzieją, że jednak uda mi obniżyć cenę. A tu okazuje się, że obraz kosztuje już dwa razy tyle! Ogarnęło mnie zdumienie! Poczym usłyszałem, że jest to jedna z najważniejszych jego prac, że wszyscy chcą ją kupować itd. No i w końcu tego obrazu nie kupiłem. Są też historie innego rodzaju: przychodzę do artysty, który tworzy doskonałe prace, ale jest mało znany. Okazuje się, że malarz mieszka i żyje w warunkach fatalnych: pracownia to 10 m², przeciekający dach, brak ogrzewania, pod ścianami stoi mnóstwo obrazów… Gdy chcę kupić jego kilka dobrych prac, artysta jest zażenowany tym, że w ogóle ktoś chce coś od niego kupić i podaje tak niskie ceny, że ja się wstydzę tyle zapłacić… To są trudne sytuacje, z reguły wtedy kupuję więcej prac, żeby w sumie otrzymał więcej pieniędzy. Trudno byłoby bowiem powiedzieć mu: „nie, nie, zapłacę trzy razy tyle” – to też byłoby dziwactwo.

Ciekawe jest też to, że w pracowniach artystów obrazy bywają droższe niż na rynku – w galeriach czy na aukcjach. Wynika to stąd, że artysta bardzo często emocjonalnie podchodzi do swoich obrazów, wyobraża sobie, że są one o wiele więcej warte niż w rzeczywistości. W galeriach czy na aukcjach kupuje się już bez tych emocji. Ale z drugiej strony, z wizytą w pracowni wiąże się ta bezcenna możliwość obcowania z autorem, poznania go osobiście. No i jest też wybór spośród kilkunastu prac. Czasami warto wiec trochę przepłacić, ale podkreślam: trochę, a nie zapłacić trzy czy cztery razy więcej.

Które z obrazów są Pana ulubionymi?

Mam wiele takich prac. Uwielbiam Boznańską i Nachta-Samborskiego. Ale również Pągowską i Czapskiego.

A czy są jakieś prace, które bardzo by Pan chciał, ale nie może kupić?

Są przynajmniej dwa takie obrazy. Jeden nich to dzieło Teresy Pągowskiej. Kilka lat temu, Teresa powiedziała mi, że dopiero po jej śmierci będę mógł go nabyć, bo jest to jej ulubiona praca. Filip Pągowski, syn malarki, o wszystkim od dawna wie i zapewne już niedługo będę miał ten obraz w swoich zbiorach. A drugą z tych prac jest obraz Jana Tarasina, którego kupno negocjuję od kilku dobrych lat, na razie bezskutecznie, ale też został mi obiecany. Artysta chciałby go pokazać na jeszcze kilku ważnych wystawach i dopiero wtedy – jak powiedział – będzie w stanie się z nim rozstać.

Ile w Pana działalności jest pasji, a ile inwestycji, biznesu?

Biznesu na pewno nie ma, bo trzeba by było kupować i sprzedawać dzieła, a ja nic nie sprzedaję. To jest w jakimś sensie inwestycja, bo nierozsądne byłoby przecież wydawanie pieniędzy bez nadziei, że człowiek ich nie straci. Najważniejsza jest jednak pasja, ale pasja rozsądna, bo staram się nie szastać pieniędzmi.

Wojciech Fibak uważa, że inwestycja w dzieła sztuki jest lepsza od inwestycji w nieruchomości czy rynki finansowe. Podziela Pan ten pogląd?

Myślę, że Wojtek rzeczywiście ma rację. Ceny dzieł sztuki ewidentnie idą u nas w górę. A to głównie z tego właśnie powodu, że stale poszerza się krąg ludzi kupujących polską sztukę. Im więcej osób jest nią zainteresowanych, tym wyższe będą ceny. A to przecież dopiero początek tego procesu! A więc w sumie to dobra inwestycja, choć trudno dać stuprocentowe gwarancje. Nie jest bowiem tak, że wszystko, co kupimy, szybko pójdzie w górę. Ale na sztuce raczej nie można stracić – pod warunkiem oczywiście, że się nie przepłaci.

Oprócz tego, że jest Pan kolekcjonerem, jest Pan również mecenasem. Jak wygląda ta sfera Pana aktywności?

Moja działalność przebiega wielotorowo. Sponsoruję różne wydawnictwa z zakresu historii sztuki, dofinansowuję najróżniejsze książki, albumy, katalogi wystaw, wydawnictwa muzealne. Główna część mojej działalności polega jednak na organizowaniu plenerów dla młodych artystów we Włoszech, w Hiszpanii i we Francji. Bardzo jest ważne dla artystów, by mieli jakiś punkt odniesienia, by wiedzieli, jaka była historia dziedziny, w której dzisiaj tworzą. Poznanie innych kultur, zobaczenie nowego pejzażu, jest nieocenione dla ich rozwoju.

Poza tym od pięciu lat sponsoruję młodym polskim śpiewakom wyjazdy na kursy mistrzowskie we Florencji. Czasami pomagam kupić jakieś drogie instrumenty uzdolnionym muzykom. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że na przykład dobrej klasy akordeon kosztuje niemal 30 tysięcy złotych…

Sam szuka Pan młodych, zdolnych artystów czy to oni zgłaszają się do Pana?

Staram się sam ich odkrywać. Ale z reguły tak się to odbywa, że wyszukuję jakiegoś dojrzałego, uznanego i znanego mi artystę i proszę, żeby przyjechał na plener z grupą młodzieży. To on wybiera osoby, z którymi chce przyjechać. A więc mistrz przyjeżdża ze swoimi studentami, tak jak w tym roku do Hiszpanii przyjechał Leon Tarasewicz, bądź też ze swoimi absolwentami, jak na przykład Jarosław Modzelewski do Włoch.

Zawsze przy takich okazjach pojawia się pytanie o motywacje mecenasa: chęć służenia ważnej sprawie czy próżność i promowanie siebie…

To nie tak, że wszystko jest za darmo, bo jest i coś w zamian. Po plenerze wybieram sobie bowiem jeden obraz każdego artysty. Dotyczy to prac, które tworzą na plenerze, bądź pod jego wpływem. Wartość materialna tego, co otrzymuję, oczywiście nie pokrywa kosztów, jakie ponoszę, ale nie o to przecież chodzi. Często zdarza się, że po wybraniu jednej pracy dokupuję jeszcze inną, a może nawet dwie. Ważne dla mnie, by dobrze wspominali ten plener, żeby z niego skorzystali, no i by pamiętali, że uczestniczyli w nim dzięki mnie… Ta pamięć jest dla mnie największą satysfakcją.

Artykuł pochodzi z archiwalnego numeru Przeglądu Finansowego Bankier.pl.
Chcesz otrzymywać aktualne informacje, nowe wywiady oraz podsumowanie najważniejszych wydarzeń mijającego tygodnia ze świata finansów?
Zapisz się na bezpłatną subskrypcję Przeglądu Finansowego Bankier.pl, by w każdy poniedziałek otrzymywać najnowszy numer naszego tygodnika.