Minął rok 2008

W 2008 roku rynki finansowe przeszły głęboką i przyspieszoną ewolucję. Od bagatelizowania problemu amerykańskich kredytów subprime i wiary w siłę gospodarki, po defetyzm i przekonanie, że globalna recesja będzie najsilniejszą od czasów II Wojny Światowej. Indeksy giełdowe skurczyły się o o połowę, a hossa na rynku surowców roztopiła się w upalne dni lata. Nieoczekiwanie rekordowo wysokie zyski przynosiły za to inwestycje w odtrącane przez ostatnie lata obligacje, do łask powróciły też zapomniane inwestycje walutowe. Tymczasem polskie banki od rozdawania kredytów na prawo i lewo przeszły w zaledwie kilka miesięcy do bezpardonowej walki o depozyty.

GIEŁDY ZAGRANICZNE

Rok 2008 był jednym wielkim testem nerwów dla inwestorów lokujących kapitał na wszystkich rynkach finansowych. W styczniu większość analityków widząc nawarstwiające się problemy na amerykańskim rynku kredytów spodziewała się maksymalnie dwóch, trzech gorszych kwartałów dla rynku akcji, co jak się wówczas wydawało byłoby zdrową korektą po kilku latach silnego trendu wzrostowego. Zamiast spodziewanego efektu stycznia (tradycyjnych wzrostów), za kołnierz inwestorów spadł zimny prysznic, bo indeksy na całym świecie pod ciężarem negatywnych wiadomości z USA runęły z impetem nieobserwowanym od kilku lat. Z perspektywy czasu łatwo opisywać psychologiczne mechanizmy, które rządziły rynkiem, ale jak się później okazało najbardziej strachliwi, którzy pozbyli się akcji na początku roku i przenieśli kapitał na bezpieczne instrumenty bankowe, uzyskali najlepsze w 2008 r. stopy zwrotu. Nie ma odrobiny przesady w stwierdzeniu, że miniony rok przejdzie do historii jako ten, w którym model biznesowy oparty o pożyczony kapitał, zaczął szwankować, a pojęcie zaufania nabrało nowego wymiaru. O spektakularnych bankructwach największych banków inwestycyjnych, instytucji kredytowych, międzynarodowych koncernów czy wielomiliardowych programach pomocowych mających złagodzić kryzys, powstaną z pewnością setki publikacji naukowych i książek. Historie ogromnych defraudacji, przekrętów i piramid finansowych dla dżentelmenów w drogich garniturach, które przy okazji wyszły na jaw, mogą zaś trafić do szerszej publiki w postaci hollywoodzkich produkcji filmowych.

Początkowo zakres kryzysu analitycy ograniczali wyłącznie do Stanów Zjednoczonych i to nie do całej gospodarki, a jedynie do rynku kredytów hipotecznych. Gdy spadające ceny domów uruchomiły negatywną spiralę i przełożyły się nie tylko na zaległości gospodarstw w spłacie kredytów, ale przede wszystkim na zaciskanie pasa przez konsumentów, ekonomiści zaczęli wspominać o spowolnieniu gospodarczym. Słowa recesja unikano jak ognia w pierwszej połowie roku, bo sam fakt, że giełda wyprzedzająca z reguły cykle gospodarcze o około pół roku znalazła się w nieciekawej sytuacji, nie upoważniał do twierdzenia, że największej światowej potędze grozi coś poważniejszego niż „miękkie lądowanie”. PKB Stanów Zjednoczonych sztucznie pompowano zachętami dla konsumentów (np. zwroty podatkowe), którzy odpowiadają za 70 proc. jego wartości, ale zamiast przeznaczyć dodatkowe środki na bieżące wydatki spora, część schowała pieniądze do skarpety lub spłaciła przed terminem ratę kredytu. Później okazało się, że ryzykowne instrumenty pochodne, które były prawdziwym źródłem wszystkich problemów i nierzadko straciły na wartości ok. 90 proc., uderzyły nie tylko w amerykańskie banki, ale praktycznie w każdą większą instytucję finansową na świecie. Kryzys rynku subprime ewoluował do miana globalnego kryzysu finansowego. Koszt pieniądza pomimo trwającej już serii obniżek stóp procentowych przez banki na całym świecie sięgnął rekordowych poziomów, co obrazowało paraliż systemu i panikę panującą wśród bankierów nieufających wieloletnim partnerom biznesowym. Dotychczasowi bohaterzy zanim legli w gruzach desperacko szukali zastrzyku kapitału emitując nowe akcje dla pojedynczych inwestorów posiadających górę gotówki pochodzącej np. z handlu międzynarodowego czy wydobycia ropy naftowej. Chińczycy rok temu objęli 9,9 proc. w banku (wówczas jeszcze inwestycyjnym) Morgan Stanley, rząd Singapuru zainwestował w papiery szwajcarskiego UBS i Citigroup, a akcjonariusze z Abu Dhabi dofinansowali Citigroup kwotą 7,5 mld USD. Model bankowości inwestycyjnej stracił ekonomiczne uzasadnienie, gdy po bankructwie Bear Stearns (marzec) i Lehman Brothers (wrzesień) – jesienią 2008 r. na rynku międzybankowym przestał krążyć kapitał. Banki inwestycyjne, które uniknęły wrogiego przejęcia przez konkurencję za śmieszne pieniądze, dzięki furtce otwartej przez regulatorów rynku przekształciły się w „zwykłe banki” (przyjmujące depozyty od klientów) i otrzymały państwowe środki na pokrycie strat. Giełdowe indeksy opanowane przez niedźwiedzie zbijające ciężką łapą kursy akcji w dół odnotowały w 2008 r. niezliczoną liczbę rekordów, najczęściej negatywnie wpływających na wartość portfeli inwestorów czy funduszy emerytalnych. Każda bessa ma jednak to do siebie, że w momencie gdy panika osiągnie szczytowy punkt, o spadkach na giełdzie rozpisują się nawet kolorowe magazyny o gwiazdach, a taksówkarz rekomenduje nam sprzedaż akcji czy przewalutowanie kredytu, następuje korekta trendu. Pomiędzy 9 października 2007 r. a 20 listopada 2008 r. amerykański indeks S&P500 stracił 51,9 proc. bez ani jednej korekty przekraczającej 20 proc. wartości. To stawia ubiegły rok na trzecim miejscu w rankingu największych serii spadkowych bez odbicia – gorsze były tylko lata 1932 i 1938. Nie znaczy to jednak, że nie dało się zarabiać na rynku akcji, bo choć strategia „kup i trzymaj” zupełnie się nie sprawdziła, to krótkoterminowi spekulanci nie mogli wyobrazić sobie lepszych warunków. Olbrzymia zmienność nastrojów stwarzała okazję za okazją – kilkakrotnie po spadku indeksów o 8-10 proc. następnego dnia obserwowaliśmy nie mniej imponujące wzrosty. Indeks VIX, potocznie zwany indeksem strachu, służy do monitorowania wahań kursów akcji (indeksu S&P500). Do tej pory odczyt w okolicy 30 uznawano za skrajną zmienność i z reguły taka wartość precyzyjnie wskazywała dołki po panicznej wyprzedaży. Dla zobrazowania olbrzymiej zmienność (czyli innymi słowy ryzyka) z 2008 r. wystarczy wspomnieć, że VIX otarł się jesienią o poziom 80 pkt. Najpopularniejszymi frazami roku pojawiającymi się w komentarzach giełdowych w 2008 r. uznajemy „zmienność” oraz „program pomocowy”.

GIEŁDA W WARSZAWIE

Inwestorzy z warszawskiej giełdy wycofywali się w 2008 r. etapami, które dobrze obrazuje rozkład wpłat nowych środków i umorzeń jednostek TFI. Przez cały rok spadała wartość aktywów funduszy – po części za sprawą przeceny akcji, po części ze względu na długą kolejkę Polaków ustawiających się po swoje oszczędności. W listopadzie według serwisu Analizy Online wartość aktywów TFI netto po trzynastu miesiącach ciągłego obniżania się wyniosła 70,9 mld PLN, zrównując się z poziomem z marca 2006 r. WIG20 w połowie grudnia znajdował się na poziomie 1760 pkt, wobec 3535 pkt sprzed roku. To oznacza spadek wartości akcji 20 największych spółek notowanych na GPW o połowę. Sytuację z ostatnich 12 miesięcy możemy również postrzegać jako szklankę z wodą: pesymista powie, że jest w połowie pusta, optymista, że w połowie pełna. Oczywiście nikt o zdrowych zmysłach nie będzie się chwalił, że w ciągu roku stracił tylko połowę kapitału, ale jeśli chcielibyśmy na siłę znaleźć pocieszenie to wystarczy, że porównamy kondycję polskiej gospodarki i finansów publicznych do tego co dzieje się na Węgrzech. Polskie spółki w końcówce roku odczuły twarde lądowanie Europy Zachodniej, a te nastawione na rynek wewnętrzny największe wyzwanie mają dopiero przed sobą.

Struktura uczestników naszego rynku kapitałowego i zdrowy rozsądek podpowiadały już w styczniu 2008 r., że nie ma szans by mocne fundamenty ochroniły nas przed wyprzedażą polskich akcji.

W pierwszym kwartale nałożyły się na siebie ucieczka kapitału zagranicznego i masowy exodus Polaków z funduszy inwestujących na rynku giełdowym. Po mizernych obrotach z czwartego kwartału możemy przypuszczać, że pierwszą najdrastyczniejszą fazę bessy mamy już za sobą, jednak nie oznacza to wcale, że dotarcie indeksów do poziomów z 2004 r. wyczerpało możliwości niedźwiedzi. Najważniejszy na GPW sektor bankowy odczuł zmianę warunków biznesowych mocniej niż jakikolwiek inny. Brak kapitału na akcję kredytową i wojna o depozyty to ciężki bagaż, którego nie sposób się pozbyć w krótkim okresie, dlatego inwestorzy powoli zaczęli przygotowywać się na gorsze wyniki finansowe banków. Same zmiany kursów akcji informują, że najspokojniejsi są udziałowcy PKO BP, bo jego papiery potaniały w ciągu roku „tylko” o ok. 30 proc. Zapewne niemały wpływ na grudniowy powrót kupujących akcje miała informacja, że bank ten negocjuje warunki przejęcia polskich oddziałów grupy AIG, która została znacjonalizowana przez rząd USA. Na przeciwnym biegunie znalazły się Bank Millennium, Bank BPH i inne, których akcje potaniały w ciągu 12 miesięcy nawet o ponad 70 proc.

Po etapie paniki z akcjami pozostała wciąż spora grupa drobnych inwestorów, którzy liczą, że gorzej być już nie może i odrobią straty w ciągu kilku najbliższych miesięcy, a jeśli okaże się, że po spodziewanym odwróceniu trendu nie ma ani śladu, zaczną w zrezygnowaniu opuszczać rynek. Dopiero gdy olbrzymie wahania indeksów unormują się i nikt nie będzie chciał słyszeć „o tej złodziejskiej giełdzie”, warto rozważyć powrót do strategii „kup i trzymaj”. Psychologia inwestowania każe kupować akcje w okresie największej paniki, „gdy na parkiecie leje się krew”, ale dodajmy, że promocje cenowe pojawiają się gdy leje się ostatnia krew. Defensywnych spółek na przyszły rok szukać powinniśmy głównie w sektorach niezbyt silnie uzależnionych od koniunktury gospodarczej, takich jak służba zdrowia, usługi komunalne czy budownictwo infrastrukturalne.

WALUTY I SUROWCE

Kurs najważniejszej pary walutowej, wyznaczającej kierunek globalnym przepływom kapitału, po 12 miesiącach znajduje się niemal dokładnie na tym samym poziomie co w połowie grudnia 2007 r. Mowa o eurodolarze, który zaczynał z wysokości 1,45 USD i w tej właśnie okolicy kończy rok, ale nie ma nic bardziej mylnego niż wniosek, że rok 2008 nie przyniósł istotnych zmian na rynku walutowym. W tym czasie nastroje inwestorów zmieniały się jak w kalejdoskopie, bo para EUR/USD notowana była zarówno po kursie 1,60 USD, jak i po 1,25 USD. Jeśli najstabilniejsze waluty na świecie odchylają się w tak krótkim czasie nawet o prawie jedną trzecią wyżej lub niżej, jest to ewidentny sygnał, że w globalnej gospodarce zachodzą nadzwyczajne procesy.

W pierwszej połowie roku, gdy cena ropy naftowej zbliżała się do 150 USD za baryłkę wiadomo już było, że kłopoty finansowe największych banków odbiją się szerokim echem w realnej sferze gospodarki, lecz najpoważniejszym zagrożeniem była inflacja. W równie szybkim tempie drożały produkty rolne i metale przemysłowe. Złoto, które inwestorzy traktują jako ochronę przed zbyt szybkim wzrostem cen, przekroczyło w marcu cenę 1000 USD za uncję. Powszechnie akceptowany pogląd głosił wówczas, że nawet w przypadku kilku słabszych kwartałów Stanów Zjednoczonych światowa gospodarka poradzi sobie, bo przecież bogacąca się klasa średnia z rynków wschodzących będzie wciąż potrzebowała olbrzymiej ilości żywności i energii. W tym kontekście zapoczątkowana jeszcze w poprzednim roku seria obniżek stóp procentowych w USA i sztywna polityka monetarna Europejskiego Banku Centralnego reprezentowały dwa skrajne podejścia do problemu. Fed postawił wszystko na jedną kartę i kolejnymi drastycznymi cięciami kosztu pieniądza chciał odkorkować rynek kredytowy i przywrócić źródło finansowania firmom i gospodarstwom domowym ryzykując przy tym nasilenie zjawisk inflacyjnych. W strefie euro górę wzięło bardziej konserwatywne działanie – przez pierwszą część roku priorytetem ECB było tłumienie inflacji, a wyraźne sygnały spowolnienia koniunktury nie były dostatecznym argumentem za obniżką stóp procentowych. Dzięki temu euro w lipcu było najdroższe w historii w stosunku do dolara.

Niezwykle silny trend wzrostowy drastycznie odwrócił się latem, gdy rynek surowców zaczęły opuszczać spekulacyjne fundusze hedgingowe wpadające w kłopoty płynnościowe wywołane wycofywaniem środków przez inwestorów. Na świecie rozpoczął się globalny proces odlewarowania – czyli zamykania pozycji inwestycyjnych posiłkowanych kredytem zaciągniętym na atrakcyjnych warunkach (najczęściej w obcych walutach). Spłata tych kredytów doprowadziła do umocnienia jena i franka. Cena ropy spadła o ponad 100 dolarów i w połowie grudnia 2008 r. baryłka była warta mniej niż 40 USD. Surowcowa hossa możliwa była wyłącznie dzięki wcześniejszym nadwyżkom kapitału i taniemu dolarowi – inwestorzy z zagranicy poprzez wzrost wartości lokalnych walut względem dolara mogli zniwelować wzrost cen surowców, za które rozlicza się właśnie w „zielonych”. Druga połowa roku 2008 upłynęła pod znakiem kryzysu płynnościowego i niewyobrażalnej ilości kapitału wpompowanego w globalny system bankowy, który po serii jesiennych bankructw stracił nie tylko wiarygodność, ale przede wszystkim możliwości finansowe. Międzybankowe oprocentowanie LIBOR, czyli cena jaką bank A płaci za pożyczenie pieniędzy od banku B, po ogłoszeniu upadłości przez Lehman Brothers skoczyło w górę do poziomów niespotykanych od wielu lat. Ogromne plany pomocowe podejmowane przez rząd amerykański równolegle z obniżaniem stóp procentowych przez Fed, w ciągu kilku miesięcy sprawiły, że wartość udzielonych pożyczek przekroczyła 7 bilionów dolarów. Równocześnie dolar zyskiwał na wartości, na rynkach surowcowych ceny spadały z niemniejszym impetem, jak wcześniej rosły, na giełdzie indeksy zmierzały w kierunku najniższych poziomów w tym wieku, ale za to na rynku obligacji trwała jedyna hossa. To dzięki chęci nabycia bezpiecznych papierów gwarantowanych państwowym majątkiem USA inwestorzy skłonni byli wymieniać swoje waluty na dolary.

Sytuacja odwróciła się o 180 stopni, gdy pod koniec roku 2008 na świecie ciężko było znaleźć bank centralny, który nie obniżyłby stóp procentowych o więcej niż 50 punktów bazowych w obawie przed nadciągającą recesją. W przypadku polskiego złotego analiza kursu sprowadza się do wskazania jednego punktu na osi czasu, kiedy nasz pieniądz stracił swoje atuty w oczach zagranicy. Moment ten przypada na koniec lipca 2008 r. Dolar kosztował wtedy poniżej 2,00 PLN, euro ok. 3,20 PLN, a frank szwajcarski 1,95 PLN. Nagłe odwrócenie się od ryzyka, a w szczególności od rynków wschodzących, przełożyło się na drastyczne pogorszenie sentymentu do państw Europy Środkowo-Wschodniej.

W ostatnim tygodniu przed Wigilią za dolara płaciliśmy 2,83 PLN, ze euro 4,15 PLN, a za franka szwajcarskiego 2,70 PLN. Tak dramatyczna zmiana kursów walutowych pokrzyżowała plany większości przedsiębiorców prowadzących zagraniczne interesy, a ci, którzy sądzili, że wystawiając opcje walutowe zabezpieczają się przed ryzykiem kursowym, gorzko zapłacili za nieznajomość działania instrumentów pochodnych. Niewiele pomogła wrześniowa deklaracja rządu Donalda Tuska o chęci przystąpienia Polski do strefy euro w 2011 r., bo jak się później okazało, kryzys finansowy na świecie wkraczał właśnie w najbardziej dramatyczną fazę, a warunki, w których nasz bank centralny miałby bronić kursu złotego przed nadmiernymi wahaniami (jedno z kryteriów z Maastricht), byłyby dalekie od optymalnych.

FUNDUSZE INWESTYCYJNE

Dla klientów i dla samej branży funduszy inwestycyjnych, mijający rok był najgorszym w ich ponad szesnastoletniej historii. Nigdy dotąd nie zdarzyło się podsumowanie rocznych wyników, w których średnia strata funduszy akcji przekraczałaby 50 proc. Nigdy wcześniej aktywa zgromadzone w funduszach nie stopniały o blisko połowę w ciągu 11 miesięcy (licząc do końca listopada br.).

Z uwagi na udzielający się już po trochu świąteczny nastrój, podsumowanie odchodzącego roku zaczniemy jednak od pozytywów, których mimo wszystko kilka się znalazło. W klasyfikacji indywidualnej wśród funduszy otwartych (FIO) i specjalistycznych otwartych (SFIO) niekwestionowanym liderem jest rodzina hedgingowych subfunduszy Superfund, spośród których Superfund subfundusz C (strategia agresywna), osiągnął stopę zwrotu w wysokości 63,5 proc. Generalnie pierwszych 12 miejsc w tym zestawieniu należy do produktów zarządzanych przez to towarzystwo. Tak dobre wyniki były możliwe dzięki strategii polegającej na inwestowaniu w instrumenty pochodne, które – odpowiednio wykorzystane – dają szansę na zysk zarówno na spadkach jak i na wzrostach. Problemem pozostaje jedynie przewidzenie kierunku, w którym podąży rynek.

Na przeciwnym biegunie zestawienia indywidualnego znalazły się fundusze inwestujące w naszym regionie, czyli generalnie na rynkach wschodzących Europy Środkowo-Wschodniej (w tym Rosji i Turcji). Na ostatnim miejscu, ze stratą na poziomie -75,4 proc., uplasował się subfundusz UniSektor Nieruchomości: Nowa Europa. Gwałtowny spadek koniunktury w branży nieruchomości spowodował nie tyle spadek wartości samych nieruchomości (to również), ale przede wszystkim spadek wartości akcji firm na tym rynku prosperujących. Zgodnie ze statutem fundusz ów inwestuje min. 60 proc. aktywów w papiery spółek z Europy Środkowo-Wschodniej świadczących usługi budowlane, produkujących materiały budowlane, inwestujących w nieruchomości oraz zarządzających nimi.

W klasyfikacji grupowej, tzn. w poszczególnych kategoriach funduszy, zdecydowanym liderem zestawienia są fundusze obligacji dolarowych – średnio przyniosły 21 proc. zysku. Tuż za nimi znalazły się także fundusze lokujące w obligacje nominowane w euro, które zyskały przeciętnie 9,9 proc. Tak dobre wyniki, poza zwyżką cen obligacji wywołaną obniżkami stóp procentowych w USA i eurolandzie, są w dużej mierze zasługą umocnienia dolara i euro, które w ostatnich 12 miesiącach zyskały wobec złotego odpowiednio 11,7 i 17,6 proc.

Relatywnie dobrze poradziły też sobie fundusze inwestujące w polskie papiery dłużne.

Jak widać w tabeli, wyniki są mocno rozstrzelone – od blisko 21 do nieco ponad -3 proc. – jednak średnia ukształtowała się na poziomie 7,06 proc., co w porównaniu chociażby do lokat bankowych, których oferty przed rokiem nie przekraczały 6 proc., należy uznać za dobry wynik. Lwią część zysków fundusze obligacji wypracowały w drugiej połowie roku, kiedy wraz z każdym upływającym miesiącem rosło przekonanie co do nieuchronności rozpoczęcia cyklu obniżania stóp procentowych, do czego faktycznie doszło w listopadzie.

Dramatycznie przedstawiają się za to wyniki funduszy zaangażowanych w akcje. Najmocniej doświadczeni zostali posiadacze jednostek funduszy małych i średnich spółek, tracąc przeciętnie
56 proc. kapitału, a w ekstremalnych przypadkach nawet dwie trzecie! Uniwersalne fundusze akcji wypadły tylko nieco lepiej, przynosząc średnio blisko -51 proc. straty. Takie wyniki dotychczas na naszym rynku nie były obserwowane i nawet wyjątkowo odpornego na stres inwestora mogą przyprawić o zawrót głowy. Na dobrą sprawę jedynym pocieszeniem może być to, że na giełdach wielu krajów – np. Grecji, Węgier, Rumunii, Rosji, Turcji, Bułgarii czy Austrii – było znacznie gorzej niż w Warszawie.

Prostą konsekwencją wyników funduszy akcji i obligacji, są stopy zwrotu wypracowane przez fundusze z mieszanym udziałem tych dwóch podstawowych klas aktywów. Traktując fundusze zrównoważone (w tym aktywnej alokacji) i stabilnego wzrostu jako podgrupy większej całości pod nazwą fundusze mieszane, jest to najpopularniejsza kategoria tych produktów w Polsce – jest w nich ulokowana co trzecia złotówka spośród wszystkich pieniędzy powierzonych funduszom inwestycyjnym. Pod tym względem różnimy się nieco od reszty świata, gdzie produkty mieszane stanowią przeważnie mniejszość, a klienci oddzielnie kupują fundusze akcji i obligacji.

Wyniki funduszy mieszanych są dość zróżnicowane, a szczególnie w grupie stabilnego wzrostu, wśród których jeden fundusz osiągnął nawet dodatnią stopę zwrotu. Struktura portfeli tych funduszy jest w miarę zbliżona, a jedynym czynnikiem, który – jak się wydaje – mógł mieć kluczowy wpływ na osiągnięcia poszczególnych funduszy, jest skala aktywów, jakimi zarządzają. Generalnie rysuje się wyraźna tendencja, że im większy fundusz, tym gorsze ma wyniki. Okazuje się jednak, że niekiedy rozmiar ma znaczenie.

Obliczenia na podstawie danych serwisu Analizy Online.

BANKI W POLSCE

Pierwsze miesiące tego roku to kontynuacja pozytywnych efektów gospodarczej prosperity w Polsce. Jednak jesienią nasiliły się efekty kryzysu na rynkach finansowych, co odczuły również polskie instytucje, jak i ich klienci. Szczególnie widać było to po kredytach hipotecznych. Przez większą część roku Polacy chętnie je zaciągali, zadłużając się głównie we frankach szwajcarskich. Posiadacze takich pożyczek powody do zadowolenia mieli szczególnie latem, kiedy to kurs franka zszedł poniżej poziomu 2 PLN, czyli był o ponad 20 groszy niższy niż na początku roku. Potem jednak przyszło gwałtowne osłabienie złotego, i pod koniec roku kurs sięgał nawet 2,6 PLN. Te zmiany miały ogromny wpływ na wysokość rat płaconych przez kredytobiorców. Dla przykładowego kredytu we frankach w wysokości 300 tys. PLN, zaciągniętego na 30 lat, na początku roku rata wynosiła ponad 1400 PLN, w sierpniu spadła do 1300 PLN, a na koniec roku przekraczała już 1600 PLN. Kryzys zza oceanu nie dość, że podniósł raty kredytów, to zaowocował jeszcze zacieśnieniem polityki banków, które w praktyce zaprzestały pożyczać w szwajcarskiej walucie. Posiadacze kredytów w złotych ostatnich 12 miesięcy także nie mogą zaliczyć do udanych, bo niemal przez cały rok do góry szły stopy procentowe, a co za tym idzie oprocentowanie kredytów złotowych. Miesięczna rata przykładowego kredytu na 300 tys. PLN na 30 lat wzrosła więc z 1900 PLN do 2100 PLN. Na szczęście pod koniec roku banki centralne mocno obniżyły stopy procentowe. Zdecydował się na to Bank Szwajcarii, ale także nasza Rada Polityki Pieniężnej (RPP). Oznacza to, że spadać będzie oprocentowanie kredytów w złotych i we frankach, a efekty tego odczujemy już w przyszłym roku.

Niekorzystne zmiany dotknęły też innych kredytów. Polacy przez cały rok chętnie zaciągali pożyczki gotówkowe, ale robili to po coraz wyższych cenach. Można szacować, że średnio w ciągu roku ich oprocentowanie skoczyło o dwa punkty procentowe. Podobnie było z kartami kredytowymi, które cieszyły się dużą popularnością, ale z miesiąca na miesiąc drożały. W sumie zadłużenie gospodarstw domowych zwiększyło się w tym roku o ponad 90 mld PLN. To głównie zasługa kredytów hipotecznych, z tytułu których zadłużenie wzrosło o ponad 60 mld PLN, choć to po części efekt wzrostu kursu franka szwajcarskiego. O ponad 25 mld PLN zwiększyło się zadłużenie z tytułu pożyczek gotówkowych, kredytów samochodowych i ratalnych. Długi związane z kartami kredytowymi zwiększyły się zaś o ponad 3 mld PLN.

W 2008 roku Polacy chętniej pożyczali pieniądze niż odkładali je w bankach. Depozyty gospodarstw domowych zwiększyły się o ponad 50 mld PLN. Z drugiej strony to dla banków i tak całkiem niezły wynik. Pieniądze płynęły do nich szerokim strumieniem z funduszy inwestycyjnych, które w czasach giełdowej bessy nie mogły się pochwalić dobrymi wynikami i popadły w niełaskę inwestorów. Banki kusiły klientów przede wszystkim wysokooprocentowanymi lokatami. Wraz z podwyżkami wprowadzanymi przez RPP, podnosiły oprocentowanie depozytów. Jeszcze na początku roku najlepsze roczne lokaty przynosiły nie więcej niż 6 proc., a na dwuletnich można było zarobić góra 7 proc. Pod koniec roku najlepsze depozyty dawały 10 i więcej proc. Bankowym hitem okazały się też konta oszczędnościowe. Wprowadziły je do oferty koleje banki, aż w końcu zdecydowały się na taki ruch dwie największe instytucje: PKO BP i Bank Pekao. Tym samym konto oszczędnościowe stało się standardem w polskiej bankowości. Co więcej banki cały czas podnosiły stawki oprocentowania na takich kontach, i w sumie udało im się na nich zebrać ok. 60 mld PLN.

Wydarzeniem 2008 roku było też pojawienie się na polskim rynku dwóch nowych banków. Pod koniec roku zadebiutowały Alior Bank i Allianz Bank. Pierwszy został stworzony przez znanego bankowca Wojciecha Sobieraja z udziałem polonijnego kapitału, drugi zaś to część znanej grupy ubezpieczeniowej. Dwie nowe instytucje oznaczają zaostrzenie konkurencji, a to zazwyczaj klientom przynosi tylko korzyści. Szczególnie, że konkurencja w bankach wyraźna była przez cały rok, jeszcze zanim pojawili się nowi gracze. Banki wprowadziły bowiem do swojej oferty kilka nowych propozycji.

W Nordea Banku pojawiło się konto z darmowymi bankomatami w całym kraju. ING poszerzył ofertę o tanie konto internetowe. Rachunek z możliwością zarządzania przez Internet pojawił się też w Euro Banku, który zadziwił jego bardzo wysokim oprocentowaniem, porównywalnym z ofertą najlepszych kont oszczędnościowych. Z kolei MultiBank i Raiffeisen tak zmieniły taryfy cenowe, że teraz po spełnieniu określonych warunków ich klienci mogą nie płacić za prowadzenie rachunku. Nowością było też konto „Wydajesz i Zarabiasz” w Banku Zachodnim WBK, gdzie płacący kartą do rachunku klient może liczyć na zwrot 1 proc. poniesionych wydatków. Takie zmiany oznaczają dla klientów większe możliwości wybrania i znalezienia konta w sam raz dla siebie, a co za tym idzie oszczędzania na usługach bankowych.

Szacunki dotyczące zadłużenia przygotowano na podstawie danych NBP.

Przygotowali: Łukasz Wróbel (giełdy, waluty i surowce), Bernard Waszczyk (fundusze inwestycyjne), Mateusz Ostrowski (banki w Polsce)