Najlepszy analityk wsród dziennikarzy, najlepszy dziennikarz wśród analityków

O pracy dziennikarza ekonomicznego, sytuacji na rynkach finansowych, gospodarce oraz prognozach na przyszłość rozmawiamy z wyróżnionym w konkursie im. Władysława Grabskiego, dziennikarzem i analitykiem Krzysztofem Kolanym z Bankier.pl.

Został Pan wybrany przez NBP najlepszym dziennikarzem ekonomicznym w sieci. Które Pana teksty kapituła konkursu doceniła szczególnie?

Na konkurs nadesłałem trzy artykuły, które powstały wiosną i jesienią ubiegłego roku. Wydaje mi się, że największe zainteresowanie wzbudził tekst o przyczynach kryzysu finansowego. Usiłowałem w nim uzasadnić, w jaki sposób racjonalne działania wszystkich uczestników rynku doprowadziły do najpoważniejszego załamania gospodarczego i kryzysu bankowego od końca II Wojny Światowej. W mojej opinii największą winę ponosi amerykański bank centralny, który na początku XXI wieku obniżył stopy procentowe do rekordowo niskich (wówczas) poziomów i wbrew widocznemu ożywieniu gospodarczemu utrzymywał je na zbyt niskim poziomie przez zbyt długi czas. Drugim winowajcą były kolejne amerykańskie rządy, które przez dekady wspierały kupujących nieruchomości mieszkaniowe, wypaczając mechanizmy rynkowe. Wskutek tego w amerykańskim społeczeństwie oraz na rynku finansowym powstało błędne przekonanie, iż ceny domów będą rosły w nieskończoność.

Pana teksty chwalone są za analityczne podejście do tematu. Czy poza relacjonowaniem bieżących wydarzeń rynkowo-gospodarczych sporządza Pan własne analizy i prognozy?

To moje główne zadanie, dla którego pisanie o bieżących wydarzeniach stanowi dobrą podstawę. Niestety, dobrze prognozuje się tylko te zjawiska, które już miały miejsce. W ekonomii najtrudniejszym zadaniem jest bowiem rozróżnienie przyczyn od skutków. Prognozowanie jest działalnością niezwykle ryzykowna. Ogromnej satysfakcji z trafnych przewidywań towarzyszy bezwzględna i często brutalna krytyka za błędne lub nietrafione w czasie przewidywania.

Dziennikarzy piszących do mediów papierowych problem interakcji z czytelnikiem i bezpośredniej krytyki tekstów nie dotyczy, a jak Pan reaguje na takie uwagi formułowane w komentarzach?

Staram się nie reagować. Niemniej jednak krytyka na forum internetowym przybiera różne formy. Zdarzają się sensowne kontropinie, które mogłyby zapoczątkować ciekawą dyskusję. Cenne są także uwagi odnośnie do formy tekstu: od spostrzeżeń kwestionujących spójność czy klarowność przekazu po bezlitosne wypunktowanie wszelakich literówek czy innych drobnych błędów. Niestety, spotyka się także zwyczajne obrażanie autora, bez jakiegokolwiek związku z treścią artykułu. Cóż, taka jest już rzeczywistość Internetu i albo trzeba do niej przywyknąć, albo poszukać innej pracy.

W społeczności inwestorów jest Pan znany z niedźwiedziego nastawienia do rynku akcji i sceptycznego do globalnej gospodarki. Skąd się ono wzięło?

Z analizy danych makroekonomicznych [śmiech]. W mojej ocenie obecna poprawa kondycji gospodarek rozwiniętych jest jedynie pochodną ogromnego zwiększenia podaży pieniądza przez banki centralne i skrajnego oraz równoczesnego rozluźnienia polityki monetarnej i fiskalnej. Jeśli do tego dodamy impuls w postaci konieczności uzupełnienia zapasów w przedsiębiorstwach, to otrzymujemy rosnącą produkcję przemysłową, dodatnią dynamikę PKB oraz drożejące akcje i surowce. Jednakże, moim zdaniem, jest to typowa „hossa frajerów” i nie potrwa ona zbyt długo. A być może już się zakończyła.

Teraz jesteśmy w fazie „uśpionego kryzysu”, który wchodzi w nową fazę pod postacią nadmiernego zadłużenia państw rozwiniętych. Większość ekonomistów twierdzi, że wtórna recesja nam nie grozi. Ja nadal uważam, że czai się ona tuż za rogiem i że w związku z tym nie warto teraz inwestować w akcje.

W co zatem warto obecnie inwestować?

Żyjemy w niezmiernie ciekawych, ale i trudnych czasach. Z powodu ekspansji monetarnej i zerowych stóp procentowych akcje stały się zbyt drogie w relacji do zysków przedsiębiorstw. Jeszcze gorzej jest w przypadku obligacji skarbowych, które prezentują wręcz śmiesznie niskie rentowności, niedające szans nawet na pokonanie inflacji. Rynek surowców przemysłowych w niektórych przypadkach balansuje na krawędzi bańki spekulacyjnej, a wysokie ceny miedzi i ropy opierają się wyłącznie na nadziejach na kontynuację obecnego tempa wzrostu gospodarczego w Chinach.

W takiej sytuacji jedyną sensowną alternatywą wydaje się być złoto, a także srebro i w mniejszym stopniu platyna. Ten pierwszy metal stanowi polisę ubezpieczeniową, gdyby sytuacja na świecie potoczyła się torem najbardziej pesymistycznych scenariuszy. „Czarnym koniem” okazać się może srebro, którego cena w mojej opinii jest wręcz nieprzyzwoicie niska.

Mój wzorcowy portfel przeważałby złoto, kosztem akcji i obligacji. W przypadku akcji szukałbym tylko dużych i stabilnych korporacji, wypłacających solidną dywidendę i generujących zyski w każdym otoczeniu makroekonomicznym. Z rynku obligacji skarbowych wybrałbym zaś tylko kraje o niskim długu publicznym i w miarę stabilnej sytuacji budżetowej. Czyli na przykład papiery Finlandii, Luksemburga, Australii czy Norwegii. Pod żadnym pozorem nie kupiłbym obligacji wyemitowanych przez Grecję, Wielką Brytanię, Stany Zjednoczone czy Japonię.

Grecja chyli się ku upadkowi, Japonia od lat pozostaje w stagnacji i rekordowym zadłużeniu wewnętrznym, problemy Zjednoczonego Królestwa narastają z każdym tygodniem, a co ze Stanami? Jaka przyszłość Pana zdaniem czeka tę gospodarkę w perspektywie najbliższych 5 lat?

Rozróżniłbym tu dwie kwestie. Osobnym tematem jest stan gospodarki, a innym sytuacja finansów publicznych. Pomimo obecnych problemów Stany Zjednoczone pozostają najbardziej elastyczną, konkurencyjną oraz innowacyjną gospodarką na tej planecie. Ma ona oczywiście swoje strukturalne słabości (nadmierne zadłużenie, rosnące podatki i permanentny deficyt handlowy), ale na tle innych państw wciąż wygląda dość dobrze. Do tego należy dodać sprawny system prawny i sądowy oraz wysoki poziom ochrony praw własności. Natomiast sytuacja amerykańskich finansów publicznych jest katastrofalna i w pewnym stopniu przypomina późne Cesarstwo Rzymskie.

Moim zdaniem rząd USA nie spłaci swoich długów w takiej formie, na jaką się umówił z wierzycielami. Nie dojdzie co prawda do formalnego bankructwa Stanów Zjednoczonych, tak jak to miało miejsce w Argentynie czy Rosji. Amerykanie mają bowiem monopol na emisję głównej waluty rezerwowej świata. Gdyby Departament Skarbu nie mógł sprzedać obligacji na rynku, to kupi je Fed, płacąc świeżo dodrukowanymi dolarami. To najprawdopodobniej będzie skutkowało hiperinflacją i pęknięciem bańki spekulacyjnej na rynku amerykańskich papierów skarbowych. Dopiero gdy Amerykanie uporają się z tymi problemami (być może poprzez zmianę waluty i hiperinflacyjne wyzerowanie długów), będzie możliwy powrót na ścieżkę stabilnego wzrostu gospodarczego. Wzrostu opartego na większej produkcji i efektywności, zamiast na konsumpcji dokonywanej na kredyt.

Co zatem będzie następcą papierowego dolara? Euro, Amero, inna światowa waluta, a może standard złota?

Euro (a przynajmniej EBC) już chyba straciło aspiracje do bycia konkurencją dla dolara. Europejscy politycy teraz koncentrują się na własnym podwórku i raczej usiłują nie dopuścić do bankructwa swoich rządów (przynajmniej do wyborów) niż myślą o roli euro jako światowej waluty rezerwowej.

Amero jest, zdaje się, pomysłem balansującym na pograniczu teorii spiskowej, ale nie można wykluczyć realizacji jakiegoś podobnego scenariusza. Rozważania o zbudowaniu waluty rezerwowej z SDR-ów (co proponowali Chińczycy) są moim zdaniem mało realne i raczej pozbawione sensu.

Natomiast jakaś forma powrotu do standardu złota, czyli powiązania papierowego pieniądza ze złotem, jest chyba jedyną skuteczną receptą na rozwiązanie obecnych problemów walutowych. Pomysł ten był wyklinany przez ostatnie trzy dekady jako zupełnie abstrakcyjny, ale teraz kręgi finansowe powoli dojrzewają do jego realizacji. Moim zdaniem świat po trwającym 40 lat eksperymencie z pieniądzem opartym na zaufaniu prędzej czy później wróci do złota, które sprawdzało się jako waluta przez kilka tysięcy lat. Nie chodzi przy tym o to, abyśmy chodzili na zakupy z sakiewką złotych i srebrnych monet, choć taka wizja niewątpliwie ma swój urok. Powrót do standardu złota oznaczałby, że sektor finansowy zostałby zmuszony ograniczyć podaż pieniądza do pewnego parytetu względem dostępnej ilości złota.

Jakie skutki dla obecnego systemu finansowego miałoby wprowadzenie tego pomysłu w praktyce?

Uwolniłoby to świat od dwóch podstawowych problemów: permanentnej inflacji oraz zmienności kursów walutowych utrudniających, a czasami wręcz utrudniających kalkulację opłacalności produkcji. Globalna gospodarka stałaby się bardziej stabilna, a pieniądz lepiej spełniałby swoje podstawowe funkcje jako środka wymiany i przechowywania majątku. Ceny towarów oraz aktywów finansowych przestałyby się cechować tak ogromną zmiennością i stałyby się bardziej przewidywalne. Rządy utraciłyby całkowitą kontrolę nad pieniądzem, co ograniczyłoby możliwość interwencji państwa w wolny rynek.

Byłyby też pewne koszty. Największe poniosłaby branża finansowa, a w szczególności sektor bankowy, który utraciłby zdolność do kreacji pieniądza. Banki przestałyby być maszynkami do zarabiania łatwych pieniędzy, na czym straciliby ich akcjonariusze oraz pracownicy. Spadłyby wyceny banków, co pociągnęłoby w dół giełdowe indeksy. Straciłyby też firmy handlujące walutami i kontraktami surowcowymi oraz brokerzy oferujący zabezpieczenie przed ryzykiem rynkowym. W świecie standardu złota kursy walutowe są niemal stałe, bowiem walutą jest złoto. To byłby koniec intratnego interesu takich spółek jak Goldman Sachs czy Morgan Stanley. Banki musiałby się skupić na działalności, do której zostały powołane: czyli na przekształcaniu oszczędności w inwestycje.

Kosztem byłoby też większe ryzyko systemowe w bankowości. Ponieważ banki centralne utraciłyby możliwość nieograniczonej emisji pieniądza, to nie byłyby już w stanie ratować przed bankructwem banki komercyjne. W sektorze bankowym zaczęłyby się pojawiać upadłości – byłby to kres instytucji „zbyt dużych, aby upaść”. To wpłynęłoby dyscyplinująco na banki, które zaczęłyby ograniczać podejmowane ryzyko. W krótkiej perspektywie mogłoby to doprowadzić do spowolnienia tempa wzrostu gospodarczego, ale w dłuższym terminie uchroniłoby nas przed powtórką z roku 2008.

Dziękuję za rozmowę.

Wywiad przeprowadził Jarosław Ryba.

Źródło: PR News