Zadłużenie państw rośnie w galopującym tempie i tendencja ta zapewne utrzyma się także w 2010 roku. Dla gospodarki oznacza to wzrost ryzyka wtórnej recesji, a dla obywateli konieczność liczenia się z podwyżką podatków. Rządy od Waszyngtony przez Londyn i Warszawę szykują nam dekadę pokryzysowego kaca.
Powiedzmy sobie jasno: sytuacja już dawno wymknęła się spod kontroli polityków. Im częściej panowie Geithner, Sarkozy czy Rostowski będą uspokajać inwestorów, tym bardziej będą się oni bać. Żeby nie być gołosłownym przywołajmy tutaj twarde dane. W zakończonym we wrześniu roku podatkowym rząd Stanów Zjednoczonych zadłużył się na rekordową kwotę 1,42 biliona dolarów, co stanowi blisko 10% PKB największej gospodarki świata. Z emisji obligacji sfinansowano aż 40% wydatków rządu federalnego. To tak, jakby polska dziura budżetowa sięgnęła w tym roku 122 mld złotych (a faktycznie wyniesie ok. 27 mld zł). W celu sfinansowania tego gigantycznego deficytu Rezerwa Federalna sięgnęła po „ostateczne rozwiązanie” i postanowiła dodrukować 200 mld dolarów, skupując długoterminowe obligacje skarbowe (oficjalnie podawanym powodem była chęć obniżenia oprocentowania kredytów mieszkaniowych). Plany finansowe ekipy Obamy zakładają, że tegoroczny budżet zamknie się deficytem rzędu 1,6 biliona dolarów (1 bilion to 1.000 miliardów), czyli 11% PKB. W efekcie w roku 2010 dług publiczny Stanów Zjednoczonych wynoszący obecnie 12 bilionów dolarów sięgnie 95% PKB. Ale podobnie jak w Polsce deficyt budżetowy to nie całość zadłużenia sektora finansów publicznych. Tzw. dług publiczny brutto Stanów Zjednoczonych jest powiększony o zobowiązania różnego rodzaju rządowych i pararządowych agend. Dodatkowo we wrześniu 2008 rząd USA przejął na siebie gwarancje spłaty przeszło pięciu bilionów dolarów obligacji hipotecznych wyemitowanych przez Fannie Mae i Freddie Mac – dwie znacjonalizowane agencje wspierające rynek kredytów mieszkaniowych.
Na amerykańskim tle sytuacja Polski wygląda wręcz fantastycznie, ale w rzeczywistości rząd Donalda Tuska może mieć poważniejsze kłopoty niż administracja Baracka Obamy. Na koniec drugiego kwartału polski dług publiczny wynosił 635,6 mld złotych i był o 37,85 mld złotych (czyli o 6,3%) wyższy niż na początku roku. Aż 98% z tej kwoty stanowiło zadłużenie sektora rządowego. Według projektu budżetu w przyszłym roku dziura budżetowa wyniesie 52 miliardy złotych (4,1% PKB), ale ekonomiści sądzą, że realne potrzeby pożyczkowe państwa mogą być znacznie większe. Nawet w projekcie budżetu można przeczytać, że w 2010 roku dług publiczny wzrośnie o 80,4 mld złotych i na koniec roku przekroczy 720 mld złotych, co zdaniem Ministerstwa Finansów będzie stanowiło 54,7% PKB. Kontynuacja takiej polityki będzie oznaczała, że już w roku 2011 rząd stanie w obliczu groźby przekroczenia konstytucyjnego limitu zadłużenia na poziomie 60% PKB. Wówczas czekałaby nas ostra kuracja oszczędnościowa i konieczność uchwalenia zrównoważonego budżetu (czyli żadnego deficytu) na 2012 rok. Wydaje się, że bez zmian strukturalnych po stronie wydatków budżetowych realizacja tego scenariusza jest nie do uniknięcia, choć poprawa koniunktury gospodarczej może go oddalić w czasie nawet o kilka lat. Podobnego zdania są eksperci Narodowego Banku Polskiego, według których istnieje „realne ryzyko” przekroczenia konstytucyjnego limitu 60% w relacji długu publicznego do PKB w 2011 roku.
Tak wygląda stan faktyczny, jednak przyczyny horrendalnego zadłużenia państwa są nieco inne po obu stronach Atlantyku. Wspólnym mianownikiem jest spadek dochodów budżetowych, który w USA wyniósł 16,6% r/r, a w Polsce 15%. Globalna recesja spowodowała straty przedsiębiorstw, wzrost bezrobocia, niższe dochody ludności oraz zatrzymanie wzrostu konsumpcji. Stąd wynikają niższe dochody państwa z tytułu podatków dochodowych i VAT-u. Dla polskiego rządu szczególnie dokuczliwy był 20-procentowy spadek importu i związane z tym niższe wpływy z tytułu podatków pośrednich (głównie VAT-u). Tu jednak podobieństwa się kończą. Administracja Baracka Obamy zdecydowała się pożyczyć i wydać 767 mld dolarów w ramach „pakietu stymulującego” gospodarkę (American Recovery and Reinvestment Act of 2009). Ekipa prezydenta G.W. Busha wpompowała w banki 700 mld $ w postaci programu TARP (tzw. Plan Paulsona). Dodatkowo Amerykanie prowadzą dwie kosztowne wojny w Iraku i Afganistanie, wydając coraz więcej na przysłowiowe armaty. Tymczasem w Polsce wydatki budżetu rosną głównie za sprawą niewydolnego systemu emerytalnego, do którego co roku trzeba dopłacać około 50 miliardów złotych. Z roku na rok kwota ta jest coraz wyższa, bo na uprzywilejowanych zasadach po świadczenia z ZUS-u i KRUS-u zgłasza się coraz większa liczba Polaków.
Podstawowym skutkiem gospodarczym rosnącego długu publicznego jest tzw. efekt wypychania. Za sprawą ekspansji fiskalnej państwa maleją inwestycje sektora prywatnego, co przekłada się na słabszą dynamikę wzrostu gospodarczego. Po prostu rząd wchodząc na rynek z bezpiecznymi obligacjami zmniejsza ilość kapitału dostępnego pod bardziej ryzykowne kredyty dla przedsiębiorstw, co przekłada się na wyższe oprocentowanie pożyczek bankowych. Bardziej namacalnym efektem rosnącego zadłużenia są coraz wyższe koszty jego obsługi, co w skrajnym przypadku grozi wpadnięciem państwa w spiralę zadłużenia. Ponadto większy deficyt budżetowy w dłuższej perspektywie musi zostać sfinansowany, co oznacza nieuchronną podwyżkę podatków, czego przedsiębiorcy i konsumenci są w pełni świadomi.
Ale największa różnica pomiędzy Polską a Stanami Zjednoczonymi leży po stronie możliwości sfinansowania publicznego zadłużenia. Pomimo fatalnych wskaźników makroekonomicznych rząd USA bez trudu sprzedaje rekordowe ilości obligacji skarbowych. Inwestorzy akceptują śmiesznie niskie rentowności, które najprawdopodobniej nie zrekompensują im ani przyszłej inflacji ani spodziewanej deprecjacji dolara. 19. października po raz drugi w historii (ostatnio w grudniu 2008) doszło do anormalnej sytuacji – rentowności trzymiesięcznych bonów skarbowych były ujemne. Oznacza to, że inwestorzy akceptowali nawet niewielką stratę, byle tylko „bezpiecznie” ulokować kapitał. Tymczasem jeszcze zimą minister Rostowski przystępując do aukcji papierów skarbowych nie mógł być pewien, czy pojawi się na niej jakikolwiek inwestor zza granicy. A to właśnie od zainteresowania zagranicznego kapitału zależy to, czy rządowi uda się pożyczyć potrzebne budżetowi pieniądze. Obecnie państwo polskie za pożyczenie pieniędzy płaci 5-6% rocznych odsetek. Czyli przy zadłużeniu sięgającym połowy PKB sam koszt jego obsługi wynosi 3% dochodu narodowego. To więcej niż Polska wydaje na armię czy uniwersytety. Koszt obsługi polskiego długu jest o ok. 230 punktów bazowych wyższy niż obligacji amerykańskich czy niemieckich.
Dlatego też Polski nie stać na kredytowy „american dream” i wystawianie rachunku za bieżącą konsumpcję przyszłym pokoleniom. Jedyną rozsądną polityką finansową jest dziś wyeliminowanie strukturalnego deficytu budżetowego, co w perspektywie jakichś 20 lat pozwoliłoby Polsce pozbyć się długu publicznego. Jest się czego pozbywać: na koniec przyszłego roku na każdego obywatela będzie przypadało 18,7 tysięcy złotych państwowego długu – czyli przeszło 20 minimalnych pensji netto. Dla porównania każdy Amerykanin jest winny państwowym wierzycielom 39,1 tysięcy dolarów. Coraz częściej pojawiają się opinie, że Stany Zjednoczone nie będą w stanie spłacić tego długu.
Krzysztof Kolany
Źródło: Bankier.pl