Petru: Po roku kryzysu najgorsze już za nami

Mija już rok od rozpoczęcia się kryzysu głośnym upadkiem banku Lehman Brothers. Analitycy podzielili się teraz na dwie grupy. Jedni wieszczą drugą falę kryzysu, inni, a jest ich nieco więcej, widzą już koniec kryzysu na horyzoncie.
Jestem umiarkowanym optymistą. Właśnie wychodzimy z szoku postlehmanowskiego. Banki, od których rozpoczął się kryzys, nie są już sparaliżowane strachem i powoli odkręcają kurek z pieniędzmi. Od kilku miesięcy widać poprawę w światowej gospodarce. Wchodzimy w etap normalnej recesji ze znacznie niższym handlem globalnym i słabszym popytem konsumentów, ale już nie na krawędzi katastrofy. Można powiedzieć, że szorujemy po dnie. Mamy pewną dychotomię. Z jednej strony coraz lepsze wyniki gospodarcze, a z drugiej strony pogarszające się nastroje społeczne i rosnące bezrobocie. Po prostu pewne rzeczy, jak restrukturyzacja firm i zwolnienia, dzieją się z opóźnieniem. Minął rok od upadku Lehman Brothers, a więc to dobry czas na podsumowania i prognozy.

To jaki będziemy mieli wzrost gospodarczy w tym i przyszłym roku?
W tym roku nasza gospodarka urośnie o 1 proc., zaś w przyszłym o około 2,7 proc.

Tak wysoki szacunek odnośnie przyszłego roku to ewenement wśród polskich analityków. Skąd ten optymizm?
Liczę na odbicie w inwestycjach. Przede wszystkim wśród polskich przedsiębiorców, którzy w zeszłym roku po upadku Lehman Brothers i załamaniu światowego handlu wstrzymali wiele inwestycji. Lepsze perspektywy powinny być głównym czynnikiem sprzyjającym inwestowaniu w roku przyszłym. Popyt polskich przedsiębiorców jest najważniejszy. Ale nie tylko, np. zagraniczne inwestycje bezpośrednie w Polsce stopniały z 7 mld zł w pierwszej połowie ubiegłego roku do ledwie 1 mld zł w tym roku. To pokazuje skalę pogorszenia w percepcji Polski. Teraz powinno być lepiej, startujemy od niskiej bazy. Kluczowy jest nastrój globalny, świat uwierzy, że wychodzi z kryzysu, to wzrosną inwestycje.
Kolejny czynnik to przyspieszenie w wydatkowaniu środków unijnych. To ciężki parowóz, który powoli rozkręca się od kilku lat, ale w przyszłym roku powinien już pędzić. Powiedzmy sobie jasno: 2,7 proc. to nie jest eldorado. To może być imponujący wzrost tylko w porównaniu z innymi prognozami. Nie zapewni też spadku bezrobocia, które na koniec przyszłego roku może sięgnąć 13,5 proc.

Od czego jest najbardziej uzależnione przyspieszenie naszej gospodarki?
Wzrost o 2,7 proc. u nas zależy od tego, czy powiązanej z nami mocno niemieckiej gospodarce uda się wzrosnąć w tym samym czasie o co najmniej 1 proc. To jest możliwe, jeżeli odżyje globalny handel, w którym Niemcy mają najsilniejszą pozycję. Wiele dziś na to wskazuje.

Pozostaniemy europejskim liderem?
Nie ma powodu, żeby tak nie sądzić. Dostaliśmy tylko rykoszetem. Kolejność zdarzeń była następująca: Upadek Lehman Brothers zamroził rynki finansowe i doprowadził w konsekwencji do załamania globalnego handlu. To najdotkliwiej uderzyło w Niemcy (i w Japonię), w efekcie spadł też nasz eksport, więc także produkcja, to spowodowało ograniczenie zatrudnienia, ludzie zaczęli mniej konsumować. Dodatkowo upadek Lehman Brothers spowodował przykręcenie kurka z pieniędzmi przez banki również w Polsce. A to przełożyło się na niższe inwestycje. Tyle że teraz wychodzimy z tego korkociągu. Kolejne lata powinny być coraz lepsze i w 2012 i 2013 roku mamy szanse wrócić do szybkiego wzrostu.

A świat? Wciąż mówi się o ryzyku drugiej fali kryzysu.
Wychodzenie z recesji rzeczywiście przyjmie kształt niesymetrycznej litery W. Po głębokim spadku, jaki już miał miejsce, następuje obecnie odbicie, po którym znów przyjdzie spadek, ale już płytszy, nie tak głęboki jak poprzednim razem. Korekta wzrostu wiązać się będzie z zakończeniem programów stymulujących gospodarki i narastającym problemem rosnącego zadłużenia. To drugie dno może nastąpić na przełomie 2010 i 2011 roku. Polska jednak powinna w tym czasie znajdować się na wolno rosnącej ścieżce wzrostu.

Kiedy Pana optymizm był wystawiony na największą próbę?
Nie w chwili upadku Lehman Brothers, ale kilka miesięcy później w ostatnim kwartale poprzedniego i pierwszym kwartale tego roku. Gdy spadaliśmy w dół, trudno było przewidzieć, kiedy się to wszystko skończy. Nigdy jednak nie zakładałem recesji w Polsce.

Czy bycie na plusie ma rzeczywiście tak wielkie znaczenie?
Ma duże znaczenie psychologiczne. Ze spotkań z zagranicznymi bankami inwestycyjnymi widać i przyznają wprost, że się mylili odnośnie polskiej gospodarki, przepowiadając recesję. Miło patrzeć, jak na prezentacjach Polska i Chiny są podawane jako przykład sukcesu.

Skąd wziął się taki sukces Polski?
Nasza gospodarka jest zrównoważona, mamy wielki rynek wewnętrzny i nie uzależniliśmy się tak jak np. Słowacja od jednej gałęzi gospodarki. Nie popełniono też błędów w polityce gospodarczej. Rząd nasz nie poszedł, na zwiększenie wydatków, podjął skuteczne interwencje na rynku walutowym, wprowadził gwarancje dla depozytów, czy załatwił linię kredytową w MFW. Jednak inne działania były często spóźnione nawet i o pół roku, jak w przypadku gwarancji na pożyczki dla firm.

BNP Paribas i Saxo Bank podały właśnie pesymistyczne prognozy odnośnie Polski. Surowo oceniono wysoki przyszłoroczny deficyt. Trudno w to uwierzyć, ale Saxo wieści nam jeszcze recesję, a BNP Paribas spodziewa się na koniec roku 4,7 zł za euro.
Każdy ma prawo do swoich prognoz. Tyle że prognozy zapowiadające recesję i katastrofę w Polsce się nie sprawdziły. Wolę pozostać przy swoich. Na koniec roku powinno być 3,9 zł za euro, czyli około 30 groszy mniej niż obecnie. Poziom ten nie zależy od wielkości deficytu, tylko od sytuacji globalnej na rynkach i wiary na nich, że recesja się kończy.

Czy planowany na przyszły rok deficyt w wysokości 52 mld zł nam zaszkodzi? Możemy przestać być pieszczochem większości zagranicznych analityków.
Owszem, bo choć gospodarka dobrze sobie radzi, sytuacja fiskalna znacznie się pogorszyła. Mam jednak wrażenie, że inwestorzy z pobłażaniem patrzą na ten deficyt. Bo wzrósł on wszędzie. Istotne jest szybkie stworzenie planu jego ograniczania. Od tego zależy wiarygodność Polski. Nie jesteśmy Niemcami czy Amerykanami, którzy mogą łatwo sfinansować swoje deficyty.

Dlaczego rząd zdecydował się na tak rozdęty budżet z megadeficytem?

Zapewne uznał, że nie należy się kopać z koniem.

Kto jest tym koniem?
Prezydent zapowiedział wetowanie ustaw, które mogłyby obniżyć wydatki czy też podwyższać podatki. Choć osobiście nie jestem zwolennikiem tego, aby się tak łatwo poddawać.

Czego nauczył nas rok kryzysu? Niektórzy eksperci mówią nawet o upadku dotychczasowych kanonów ekonomii.
Kryzys nauczył nas pokory. Nie można zakładać, że zawsze będzie dobrze. Trzeba redukować deficyt i zadłużenie, bo rynek może się nagle zmienić. Dojrzało tez przekonanie, że bąble spekulacyjne trzeba przekłuwać, a nie pozwalać im, by pękały z hukiem.

Czy naprawdę trzeba było wydawać na operację ratunkową biliony dolarów?
Banki trzeba było ratować, bo to krwiobieg gospodarki. Natomiast pakiety stymulacyjne, zwłaszcza w USA, są zbyt duże i obawiam się, że w dłuższym okresie okażą się nieskuteczne. Trzeba będzie zapłacić za to wyższymi podatkami, a to ograniczy wzrost. Wyższe będą stopy procentowe. Znika model gospodarki, w której wszystko było oparte na kredycie. Nie będziemy już jechać na dopalaczu, jakim były tanie i łatwo dostępne kredyty.

Może najgorszego można było uniknąć, gdyby nie pozwolono na upadek Lehman Brothers.
Dziś wiemy, że nie należało do tego dopuścić. Obawiam się jednak, że jeśli nie Leman, to upadł by ktoś inny z podobnym skutkiem.