Prywatni przedsiębiorcy podtrzymają gospodarkę

Według wczorajszych danych GUS produkcja przemysłowa wzrosła we wrześniu w porównaniu do sierpnia o 15 proc. No i co Pan na to? Może już pora wymierzyć karę tym analitykom, którzy wieszczyli jesienne załamanie gospodarki?
Po pierwsze, jest to efekt sezonowy (bez tego efektu produkcja też wzrosła, ale o 0,9 proc). Po drugie, jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie na stawianie tezy, że nie dojdzie do pogorszenia sytuacji gospodarczej jesienią, bo jeśli ekonomista mówi jesień, to ma na myśli trzy ostatnie miesiące roku, czyli październik, listopad i grudzień. Dopiero dane z końca listopada pokażą, czy można mówić o odbiciu gospodarki. Nikt z nas np. nie wie, ile tak naprawdę wyprodukowały nasze przedsiębiorstwa, bo wczorajsze dane dotyczyły produkcji sprzedanej, czyli tych towarów, które sprzedano. A ile jeszcze ich leży w magazynach? Ile faktycznie wytworzono i nie wepchnięto klientom do rąk? To na razie pytania bez odpowiedzi. Niemniej należy stwierdzić, że w ciągu ostatnich miesięcy dane o produkcji sprzedanej napawają coraz większym optymizmem. Przyczyny takiego stanu są zastanawiające – nie wiadomo dokładnie, co takiego się wydarzyło, że nastąpiło odbicie w produkcji. Można tylko snuć domysły i wybierać bardziej lub mniej prawdopodobne powody.

Może my, Polacy, myślimy sobie tak: kryzys nie kryzys, kupować musimy. Już zaciskaliśmy pasa, kiedy nas w mediach straszono załamaniem w gospodarce, ale znów wydajemy, bo żadnej katastrofy w gospodarce nie było. A przynajmniej jej nie zauważyliśmy.
Popyt wewnętrzny jest rzeczywiście siłą, która podtrzymuje nasz wzrost gospodarczy. Bo nie można mówić o jakimś szczególnie pozytywnym wpływie czynników zewnętrznych na poprawę sytuacji gospodarczej w Polsce. Eksport spada o ponad 20 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym, co oznacza, że mniej towarów sprzedajemy za granicę, dużo mniej też importujemy. Innymi słowy – za poprawiającymi się danymi dotyczącymi produkcji po prostu musi stać jakaś siła wewnętrzna, czyli nasza konsumpcja. Chociaż pamiętajmy jedno: we wrześniu tego roku, w porównaniu do września roku ubiegłego, produkcja przemysłowa spadła o 1,3 proc. A więc wciąż mamy wynik gorszy niż przed kryzysem. Zdrowiejemy, ale wciąż nam daleko do stanu sprzed zawału.

Ta nasza polska chęć do kupowania jest dla mnie fenomenem. Dlatego jeśli i ona się kończy, to będziemy mieli prawdziwy dramat w gospodarce. To opinia laika, a eksperta?
Nasz konsumpcjonizm to efekt rozpędzenia gospodarki w latach 2003-2007. Na tyle poczuliśmy się pewnie w systemie kapitalistycznym, w warunkach gospodarki rynkowej, że wydawaliśmy pieniądze na prawo i lewo. Rosły wynagrodzenia, o pracę było łatwo, łatwo też było o kredyty, więcej się produkowało, więc siłą rzeczy cały czas idziemy siłą rozpędu. I to mimo że wzrost gospodarczy zelżał z 6 proc. PKB do okolic zera. Wciąż tego pieniądza trochę w naszej gospodarce krąży. Choć uważam, że i to się powoli kończy.

A jednak. Widzi Pan jakieś konkretne sygnały nadchodzącego końca naszego konsumpcjonizmu?
Wystarczą mi informacje o tym. że we wrześniu spadło zatrudnienie, a mikry wzrost pensji zjadła inflacja. Jest więc oczywiste, że siła nabywcza Polaków spada, co najmocniej uderza w gospodarkę. Wydaje mi się, że za chwilę, być może jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, zauważymy, że nie jesteśmy aż tak nastawieni na konsumpcję jak jeszcze rok temu o tej samej porze – ot, po prostu robimy mniejsze zakupy. Na szczęście jedna trzecia wszystkich pracujących prowadzi działalność gospodarczą, czyli pracuje na swoim.

Dlaczego na szczęście? To jakaś szczególna grupa?
Bo to ta grupa, która – jakby co – będzie ratować naszą gospodarkę przed załamaniem. To są ludzie, którzy najwięcej zarabiają i będą nakręcać popyt tak długo, jak się da. Nie zrobią tego przecież najmniej zarabiający, emeryci czy renciści. Jeśli szybko nie przyjdzie ożywienie z zewnątrz, z Unii Europejskiej, to na samozatrudnionych spoczywać będzie ciężar udźwignięcia popytu i wyprowadzenia gospodarki na prostą. To trudne zadanie.

A nie wierzy Pan w szybkie i zdecydowane ożywienie w krajach starej Unii? Niemcy i Francja powoli, ale konsekwentnie wynurzają się z kryzysu. A to w końcu nasi poważni partnerzy handlowi. Nie zapowiada się tam na drugą falę recesji.

Zgadzam się, że i w tych krajach sytuacja znacznie się poprawiła, np. w porównaniu do ubiegłego roku, ale przypominam nasze fatalne dane dotyczące eksportu. Skoro w sierpniu spadł on o 20 proc., to ja nie widzę w starej Unii żadnych oznak ożywienia. Unię musi uratować popyt wewnętrzny, bo to jest organizm dość zamknięty, szczelny. Jeśli ludzie zaczną się tam zachowywać tak jak u nas i będą chętnie kupować, to dostaniemy także potężny bodziec z zewnątrz. Oby jak najszybciej. Problem w tym, że – niestety – nic wielce pozytywnego się w Unii nie dzieje. A nasze firmy oczekują jak kania dżdżu szybkiego odbicia za granicą. Wtedy będą wiedzieli, czy mają inwestować, zatrudniać nowych pracowników, czy może dać sobie na razie z tym wszystkim spokój. Na razie widzę, że przeważa to drugie podejście – bo skoro są wolne moce produkcyjne, to po jakie licho inwestować? Po co ponosić dodatkowe koszty?

Wnioskuję, że następny rok to będzie takie trwanie w miejscu, gospodarcza flauta. Nic nadzwyczajnie złego nie powinno się zdarzyć, ale też i nic nadzwyczajnie dobrego.

Na pewno nie będzie katastrofy. Polsce nie grozi recesja, bo mamy za dużo niezłych danych o kondycji ekonomicznej zarówno Polski, krajów UE, jak i USA. Otarliśmy się tylko raz o klasyczną recesję – w czwartym kwartale ubiegłego roku. I to już raczej nie wróci. W przyszłym roku będziemy mieli niewielki wzrost gospodarczy, pewnie większy niż założony przez rząd (1,2 proc.), ale musi zagrać razem kilka elementów, żeby gospodarka zaczęła się bezproblemowo rozwijać. Po pierwsze, popyt wewnętrzny musi być większy, po drugie – musi nastąpić ożywienie w handlu z krajami Wspólnoty, co moim zdaniem wróci do normy za jakieś dwa, trzy lata. I wreszcie – po trzecie – co jest pewnie w naszej sytuacji najważniejsze, rząd musi się na poważnie wziąć za radykalną reformę wydatków budżetowych.

To są słowa wytrychy, ale każda władza ma to gdzieś. Z finansami państwa od lat nic się nie dzieje.
Zgadza się. Każdy ekonomista powtarza jak mantrę, że trzeba reformować finanse publiczne. Nie stać nas bowiem na dalsze, uporczywe powiększanie deficytu budżetowego i długu publicznego, który niebawem może sięgnąć 55 proc. PKB, co w przypadku ubogiej Polski byłoby wielkim problemem. Myślę, że gdyby udało nam się wreszcie inaczej skonstruować budżet, zmniejszyć tzw. wydatki sztywne, czyli te wynikające z ustaw, to moglibyśmy powiedzieć: udało nam się przezwyciężyć to, co w tym kryzysie najgorsze – to, co najwięcej kosztuje. Ale czeka nas rok wyborczy i nikt nie pali się do tego, by zreformować budżet tak, żeby choć trochę grosza zaoszczędzić. I to jest dziś nasza największa bolączka. Bo z resztą można sobie poradzić.