Na oceanie, pomiędzy Azją a Australią, leży Indonezja – kraj obejmujący 17,5 tysiąca wysp. Jedną z nich jest Bali, znana z rajskich plaż. Co ma do zaoferowania poza nimi? Rozmawiamy z Mariuszem Radyko, właścicielem Diving Indo – polskiego centrum nurkowego na Bali i firmy turystycznej Far-horizon.
Malwina Wrotniak, Bankier.pl: Jak idzie biznes? Nurkowanie w okolicach Bali musi cieszyć się niezłym powodzeniem?
Przyjechałem na Bali z torbą ze sprzętem do nurkowania i marzeniami, dziś zatrudniam 5 instruktorów, którzy znają rosyjski, polski, hiszpański, francuski, niemiecki, serbski, no i oczywiście angielski, mamy 3 własne łódki i 3 samochody. Można więc powiedzieć, że biznes rozwijał się bardzo, bardzo szybko, teraz nastąpiła pewna stagnacja, ale też firma jest znacznie większa i bardziej stabilna.
Nurkowanie wokół Bali cieszy się powodzeniem głównie dlatego, że jest łatwo dostępne (międzynarodowe lotnisko) i nie wymaga dodatkowych przelotów na innej wyspy, ale również ze względu na rzadką rybę mola mola (po polsku samogłów), która jest jednym z najstarszych gatunków na ziemi, mierzy do 4,7 na 3,5m, waży do 2 ton. Jeśli do tego wspomnieć o słynnym 120-metrowym wraku Statku USS Liberty w Tulamben, powodów do nurkowania wokół Bali powinno wystarczyć.
To nurkowanie nie powinno mnie dziwić, jest Pan po ichtiologii. Ale proszę się wyspowiadać – jakim cudem znalazł się Pan na jednej z indonezyjskich wysp?
Żartem odpowiadam, że tak, jak każdy – samolotem. (śmiech) A trafiłem na Bali prosto z Malediwów, gdzie pracowałem rok jako instruktor nurkowania w jednym z najbardziej luksusowych hoteli. Pracowało tam bardzo dużo Indonezyjczyków i Balijczyków, którzy zechcieli, żebym pojechał do ich ojczyzny na wakacje. Tak też zrobiłem. Miałem bilet powrotny na trzy tygodnie później, ale nigdy nie wyjechałem. To było zaraz po tsunami z 2004 roku. Po przylocie na Bali udałem się do hotelu Four Seasons, bo po roku pracy dostałem jako bonus darmowy tydzień na bungalowie. Tam w recepcji pracowała moja obecna żona, Eunike.
…która, jak rozumiem, stała się powodem, dla którego 7 lat temu pozostał Pan w Indonezji, po tym, jak wcześniej zwiedził blisko 40 krajów. Co jeszcze urzekło?
Indonezja to ogromny kraj, a przez uwarunkowania geograficzne ludność żyjąca na sąsiednich wyspach miała i często nadal ma bardzo utrudniony kontakt. Dlatego wykształciło się tu wiele kultur, obyczajów, języków i współistnieje wiele religii, do tego dochodzą dwie strefy roślinności – azjatycka i australijska, dwa oceany, kilkaset wulkanów, do tego prawdopodobnie około miliona miejsc nurkowych. Uczeni z całego świata wciąż odkrywają nowe gatunki zwierząt i roślin, to raj dla fotografów – zarówno pod, jak i nad wodą, podobnie dla ornitologów i ichtiologów.
Indonezja to jedno z najlepszych miejsc na świecie do uprawiania surfingu, przyjazny klimat do życia (nigdy nie jest tu bardzo gorąco, ani bardzo zimno, nie ma huraganów), ale najważniejsze, że miejscowi są bardzo przyjaźni i zawsze uśmiechnięci, czego brakuje Polakom. Tutaj, w niektórych regionach, uśmiech wręcz zastępuje „dzień dobry”.
Przenosiny w to serdeczne miejsce wymagały wiele zaangażowania?
Jak już wspomniałem, ja się właściwie nigdy nie przenosiłem na Bali – przyjechałem na wakacje po kontrakcie na Malediwach i zostałem na zawsze. Znalezienie pracy było bardzo łatwe i zajęło mi około 2 godzin, ponieważ wtedy byłem jedynym instruktorem nurkowania, który mówił po… rosyjsku. Polski nikogo nie interesował.
Początkowo pracowałem w angielsko-japońskim centrum nurkowym, gdzie głównie kręciłem filmy pod wodą, dzięki czemu nauczyłem się trochę japońskiego. Stopniowo zwiększała się liczba rosyjskich klientów, ale niestety zamachy bombowe z 2005 roku spowodowały znaczny spadek liczby turystów i co najdziwniejsze – znaczący wzrost cen!
Wtedy rzeczywiście miałem chwilę zwątpienia, myślałem o porzuceniu Bali i… przeniosłem się na wyspę Ambon, gdzie 2 lata wcześniej skończyła się wojna domowa. Dostałem pracę w nowo powstałym tam centrum nurkowym, które otworzyło dwóch Amerykanów – jeden z nich był pilotem helikopterów w czasie konfliktu. To był chyba najpiękniejszy okres w moim życiu: mieszkałem z moją obecną żoną w małej wiosce na wyspie, na której mieszkał ponad 1 mln miejscowych i byłem jedynym „białym”. Wyszukiwaliśmy miejsca nurkowe, kręciłem filmy i robiłem zdjęcia, codziennie jedliśmy świeże ryby, a dwukilogramowe lobstery kupowaliśmy za równowartość 2 dolarów. Dziko, pięknie i tanio. Poznawałem przyrodę i ludzi, uczyłem się języka.
Brzmi bajecznie. Co jeszcze przychodzi łatwo, a co trudno w takim miejscu?
Właśnie wróciłem z Polski – byliśmy z naszym synem, ale bez niani. Nie wiem, jak można pracować, żyć, kiedy nie ma obok niani ani kierowcy, ogrodnika, ochroniarza… Każdy zawsze pomaga coś nieść, np. syna. (śmiech) Wiem, że to brzmi dziwnie dla wielu ludzi w Polsce, ale pensje są tu na tyle niskie, że można sobie pozwolić na zatrudnienie wielu osób – ogrodnik czy niania kosztuje mniej niż sto dolarów miesięcznie, więc można powiedzieć, że codzienne życie jest bardzo łatwe.
Trudniej za to niż w Polsce prowadzi się firmę – trudno jest znaleźć wykształconych pracowników lub wykształcić tych, którzy mają już swoje nawyki.
Nareszcie jakaś łyżka dziegciu w tej beczce miodu!
Tak, trudniej jest też egzekwować „swoje” od firm, z którymi się współpracuje. Przykładem niech będzie nasza druga łódź, która niestety była na tyle niestabilna, że trzeba było ją dwa razy przerabiać. Po drugiej przeróbce szef firmy powiedział, że nadal jest niestabilna i po prostu będę musiał nią pływać powoli. Oczywiście nie można iść z tym do sądu, ponieważ takiego sądu nawet tu nie ma. Można za to, a nawet trzeba iść się poskarżyć do Banjaru, czyli miejscowego balijskiego samorządu.
Oczywiście ja, jako człowiek spoza systemu kastowego, nie mam żadnych szans, nawet jeśli udowodnię swoją rację. Natomiast moja żona, która pochodzi z najwyższej królewskiej kasty, wystąpiła na spotkaniu około 60 starszych mężczyzn, czyli reprezentantów Banjaru, na terenie którego mieści się manufaktura produkująca łodzie. Dodam, że żona ma 150 cm wzrostu, waży 39 kg i wygląda jak dziecko. Na początku oczywiście ją zlekceważyli, ale musieli wysłuchać i w końcu przyznali rację, zmuszając właściciela do naprawienia łodzi. Niestety wszystko zajęło tak dużo czasu, że zdążyliśmy wybudować już inną łódź.
A podatki? Też utrudniają działalność?
Są niskie: 5% od wynagrodzeń i 1% dla firm turystycznych, ale nie trzeba ich płacić przez pierwsze dwa lata działalności. Można nie płacić nawet przez trzy, ale wtedy pojawia się kontrola, która sprawdza niemal wszystko i stwierdza np. że twój polski i rosyjski instruktor nie może zarabiać w tym kraju 300 dolarów. Nakazują podniesienie mu pensji (a zatem i podatków) do 800 dolarów, w zamian za rezygnację z dalszych kontroli. Będąc w takiej sytuacji, oczywiście zgodziliśmy się. (śmiech).
Łatwiej współpracuje się tu z dostawcami, którzy chcą coś tobie sprzedać i konkurują ze sobą, chociażby dostawcy napojów. Za to trudno tam, gdzie nie ma konkurencji, jak np. z warsztatami samochodowymi. Naprawa klimatyzacji kosztuje rocznie około tysiąca dolarów i nigdy nie wiadomo, kiedy znów się zepsuje. Mam na myśli samochody wyprodukowane na Bali…
Mówiąc o samochodach, powiedzmy o domach. Rynek nieruchomości na Bali –brzmi dość kuriozalnie, ale zarazem ciekawie. Jakieś smaczki?
Rynek nieruchomości na Bali jest rozległy, a ceny wielokrotnie wyższe, niż np. w Polsce. Cena ziemi, którą wynajmuję pod centrum nurkowe (ok. 500 m od morza, w turystycznej miejscowości) przekroczyła już 1 tys. dolarów/m2. Wysokie ceny są spowodowane dużym zainteresowaniem obcokrajowców, którzy chcą zamieszkać na rajskiej wyspie, co podnosi ceny do często zaporowych kwot, które rzadko maleją.
Młodzi ludzie, którzy nie dostaną kawałka ziemi lub domu od rodziców czy krewnych, najprawdopodobniej wiele lat nie będą w stanie nic kupić, dlatego mieszkają w wynajętych tzw. Koskosanach, jakby akademikach, tyle że znacznie mniejszych. Młodzi aktywni ludzie, którzy zarabiają miesięcznie w granicach 300-500 dolarów mogą dostać kredyt i kupić lub wybudować własny dom w kompleksie tzw. perumahan – 100 mkw ziemi, 2-3 pokoje, kuchnia, łazienka; oczywiście nie w turystycznych regionach.
Cena?
Trzydzieści – czterdzieści tysięcy dolarów. Oczywiscie jest to „local style”, bez klimatyzacji z ograniczonym dostępem do elektryczności.
Za tę cenę niejeden Polak uciekłby na Bali. Udało się Panu spotkać jakichś rodaków? Co ich tam zawiodło?
Mieszkających na stałe Polaków jest tu około 20. Pracują lub prowadzą firmy turystyczne, hotele, ale są również osoby eksportujące rozmaite wyroby czy też importujące do Indonezji polskie produkty. Co skłania Polaków do przeniesienia się na Bali? Średnia dobowa temperatura najzimniejszego miesiąca to 26 stopni, a najcieplejszego – 29. Woda w oceanie – podobnie. Klapki i szorty nosi się tu przez okrągły rok, za to nigdy, ale to nigdy krawata. Nawet na najpoważniejsze spotkanie można przyjść w klapkach… pełen luz.
W takim luzie na całej wyspie mieszka ponad 3 mln osób. To głównie tubylcy czy obcokrajowcy?
Ilu ludzi mieszka na Bali, tego nie wie nikt. Oficjalne dane są bardzo rozbieżne i wahają się od poniżej 3 do 4,5 mln. Trudno określić, kto jest stałym mieszkańcem, a kto tylko sezonowym pracownikiem. Wbrew pozorom, bardzo widoczna jest wewnętrzna migracja ekonomiczna. Wszędzie na plażach pracują surferzy z Jawy, Sumatry, Lomboku – są ich setki. Wynajmują deski, sprzedają Coca-Colę i piwo, udzielają lekcji i podrywają głównie japońskie turystki.
Z Zachodu przybywa tu najwięcej Australijczyków, ze względu na bardzo dobre warunki do surfingu – szkoły, hotele, sprzęt.
Są Holendrzy, którzy zajmują się głównie handlem – eksportem mebli i innych rzeczy tak, jak robili to już 400 lat temu, gdy była to ich kolonia. Ale są również Anglicy, Niemcy, Francuzi, Włosi, dzięki czemu mamy bardzo dużo dobrych restauracji. Jest też coraz więcej Rosjan, którzy mają z jednej strony dosyć zimna i przyjeżdżają spędzać zimę w ciepłych krajach, ale również przeczekują kryzys lub wręcz sprzedają dom, kupują kilka willi, które wynajmują, a sami mieszkają przy plaży, zamiast spędzać emeryturę w moskiewskim parku. Niektórzy z tych emerytów nie doczekali jeszcze 50tki, niektórzy zmienili żony na młode Indonezyjki.
Emerytura na Bali – to byłoby coś.
No właśnie, nie wiem czy Pani wie, jak funkcjonuje system emerytalny na wyspie?
Proszę mówić.
System wydaje się o wiele bardziej sprawiedliwy, niż nasz polski. Emerytur w Indonezji tak naprawdę nie ma, chyba że pracuje się dla państwa – w policji, wojsku, szkolnictwie, urzędach. Po odpracowaniu określonej liczby lat, wyliczana jest kwota uzależniona od stanowiska i wielu innych, nikomu nieznanych czynników. Wypłacana jest jednorazowo i w całości, może sięgać kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu tysięcy dolarów. Emeryt może z tym zrobić co tylko zechce – zainwestować lub wpłacić do banku, najczęściej jednak rozdaje je rodzinie i sąsiadom.
A zatem każdy dostaje to, co mu się należy i jest to jeden z najważniejszych powodów, dla których warto dostać się do wojska czy policji. Płaci się za to zresztą łapówki.
Znowu trochę skazy na tym wyidealizowanym obrazie. W końcu życie nawet w takim miejscu musi mieć jakieś mankamenty.
Dla mnie największym jest brak infrastruktury do rozwoju, zły stan dróg, korki, no i oczywiście wysokie ceny nieruchomości. Ale największym problemem jest korupcja, które niestety stoi tu na najwyższym światowym poziomie. Oczywiście czasami ułatwia to życie, ale znacznie częściej utrudnia.
TAM MIESZKAM – głos Polaków z zagranicy. Tylko w Bankier.pl |
Zobacz poprzednie odcinki z tej serii! |
Tęsknoty?
Za polskim jedzeniem, a głównie chlebem, którego tu nie ma! Może otworzę piekarnię. (śmiech) I oczywiście za przyjaciółmi, którzy zostali w Polsce. Po tylu latach na Bali oczywiście mam wielu nowych, jednak największe przyjaźnie to te ze szkolnej ławy.
Rozmawiała Malwina Wrotniak, Bankier.pl
Kontakt: m.wrotniak@bankier.pl
Źródło: Bankier.pl