Xelion: Sam Molinaro w roli dziecka

Widać było wyraźnie, że Europejczycy nie wierzą w te, dosyć dziwne, wzrosty indeksów w USA i uważają je jedynie za korektę poprzednich spadków. Poza tym Union Investment, trzeci co do wielkości niemiecki TFI, poinformował, że wstrzymuje wypłaty z funduszu ABS-Invest Fund, zatrzymano też nowe wpłaty. Z tego funduszu w ostatnim miesiącu klienci wycofali 100 mln euro (fundusz zarządza portfelem o wielkości 950 mln euro). Niczego nie zmieniła publikacja indeksów PMI (sektor usług) dla poszczególnych krajów UE i dla całej strefy euro. Były nieco lepsze od oczekiwań i sygnalizowały, że ta część gospodarki rozwija się w umiarkowanym tempie. Pomogło to jednak trochę w podniesieniu kursu EUR/USD, ale na obu rynkach widać było oczekiwanie na amerykańskie dane makro. Po ich publikacji indeksy ruszyły na południe, a euro się wzmocniło.

W USA też czekano w piątek na dwa ważne dla rynków raporty makroekonomiczne. Oba okazały się być bardzo słabe. Miesięczny raport z amerykańskiego rynku pracy potwierdził to, co w środę zapowiadał ADP. Amerykańska gospodarka utworzyła tylko 92 tys. nowych miejsc pracy (oczekiwano, że będzie ich 135 tys.) – to najmniejszy przyrost od lutego tego roku. Wzrosła też do 4,6 proc. stopa bezrobocia. Takie dane musiały osłabić dolara, ale rynek akcji najczęściej reaguje na tę publikację słabo, bo jeśli dane są złe to pojawiają się nadzieje na obniżkę stóp, a jeśli dobre to mówi się, że gospodarka jest w dobrej formie, ale Fed może stopy podnieść. Jednoznacznie niekorzystny dla dolara i akcji był indeks instytutu ISM dla sektora usług (ponad 80 procent amerykańskiej gospodarki). Spadł on w lipcu z 60,7 pkt. do 55,8 pkt. (oczekiwano kosmetycznej zmiany). Jak widać ten sektor gospodarki się rozwija, ale coraz wolniej (poziom 50 pkt. oddziela rozwój od recesji).

Te ostatnie dane zwiększyły skalę wzrostu kursu EUR/USD. Jednak jednocześnie zaczął spadać kurs USD/JPY, co sygnalizowało ucieczkę z pozycji zajętych podczas procesu carry trade. Gdyby nie ten właśnie spadek to ceny surowców powinny były wzrosnąć, ale w tej sytuacji stwierdzono, że słabsza gospodarka oznacza mniejszy popyt na surowce, co doprowadziło do spadku ceny ropy i miedzi. Jedynie złoto, mocno ujemnie skorelowane z dolarem, zdrożało o ponad jeden procent.

Obóz byków na rynku akcji atakowany był nie tylko tymi raportami. Broń do ręki niedźwiedziom dała agencja Standard & Poor’s zmniejszając perspektywę ratingowa Bear Stearns ze stabilnej na negatywną. Traciły również akcje Countrywide Financial, firmy udzielającej kredytów hipotecznych, bo koszt ubezpieczenia jej długu bardzo szybko rósł. Taniały też American Express i mastercard, bo gracze zaczęli się bać, że zadłużeni Amerykanie zaczną zalegać ze spłatami zadłużenia kat kredytowych. Nic dziwnego, że te wszystkie wieści doprowadziły do przeceny w sektorze finansowym. Poza tym Procter & Gamble opublikował raport kwartalny praktycznie godny z oczekiwaniami, ale prognozy na ten rok zdecydowanie rynku nie usatysfakcjonowały.

Akcje taniały, ale co pewien czas indeksy znacznie zmniejszały skalę spadków. Widać było, że gracze boją się powtórki z rozrywki, czyli po raz trzeci z rzędu gwałtownego i bardzo krótkiego ataku, który całkowicie zmieni obraz sesji. Nic dziwnego, że się tego obawiali – dobrze pamiętali, co wydarzyło się w środę i czwartek. Na temat tych dziwnych wzrostów toczyła się zresztą przez 2 dni poważna dyskusja. Najlepiej opisuje to Reuters w artykule pod tym adresem: http://news.yahoo.com/s/nm/20070803/bs_nm/usa_stocks_tradingsurge_dc;_ylt=Ai8CJ23rcjG_xygopbznxsw573qa .

Tym razem jednak cudu nie było. Na dwie godziny przed końcem sesji rozpoczęła się paniczna wyprzedaż, która trwała do jej końca i zabrała indeksom więcej niż dały dwie sesje zwyżki. Bezpośrednimi impulsem dla tej paniki była wypowiedź Sama Molinaro, finansowego szefa Bear Stearns. Powiedział on, że problemy rynku długu mogą mieć gorsze skutki niż spadek indeksów w latach osiemdziesiątych (słynny krach z 1987 roku, kiedy to indeks DJIA przez 3 sesje tracił po kilka procent, a w poniedziałek 19 października spadł o 22,6 proc.) czy pęknięcie bańki spekulacyjnej na przełomie XX i XXI wieku. Jeśli Molinaro ma rację to rzeczywiście sytuacja jest tragiczna. Czyżby odegrał rolę dziecka, które krzyknęło „król jest nagi?”.

Dzisiaj z punktu widzenia kalendarium mamy spokojny dzień. W USA nie dojdzie do publikacji danych makro i raportów kwartalnych ważnych dla rynku spółek, a to nie będzie sprzyjało dużej aktywności graczy. Trudno oczekiwać, że dane o czerwcowych zamówieniach fabrycznych w Niemczech kogoś poruszą. Nie ulega wątpliwości, że inwestorzy na całym świecie będą zastanawiali się, czy Sam Molinaro ma rację. Zagrożenie z rynku długu dotychczas oceniano bardzo różnie. Banki inwestycyjne szacowały je na od 50 do 100 mld USD (o tej ostatniej liczbie mówił Ben Bernanke, szef Fed Bernanke, szef Fed). W telewizji CNBC mówiono w piątek (przed wypowiedzią Molinaro) o 300 mld USD.

Od dzisiaj wśród „gadających głów” pojawią się dwa nurty – część analityków/ekonomistów będzie mówiła, że obawy są zdecydowanie zbyt duże, a część będzie zagrożenie wyolbrzymiała. Pojawią się też bardzo szeroko kolportowane pogłoski o tym, że Fed (być może już w tym tygodniu) obetnie stopy procentowe. Problemem jest jednak to, że nikt (dosłownie nikt) nie zna tak naprawdę rozmiaru zagrożenia, bo nikt nie miał nigdy do czynienia z taką sytuacją (nieco tylko podobna była w latach osiemdziesiątych). Dlatego też najważniejsze jest (na dzień dzisiejszy) nie to, kto ma rację, a jedynie to, w co uwierzą inwestorzy. A tego też nikt nie wie. Dużo niepewności, a jeśli gracze są niepewni to często działają według zasady „when in doubt sell out” (kiedy masz wątpliwości to sprzedawaj). Sytuację pogorszyć mogą automatyczne, komputerowe programy stosowane przede wszystkim przez fundusze hedżingowe. Jeśli wygenerowały został sygnał sprzedaży (a tak według mnie się stało) to na rynek ruszy duża podaż. Widzieliśmy jednak i to (w środę i czwartek), jak szybkie i nieoczekiwane (prawie) dla wszystkich mogą być zwroty akcji. Dlatego też uważam, że stawianie prognozy na dzisiejszą sesję nie ma sensu. Można jedynie powiedzieć, że sytuacja jest niezwykle poważna.

Obóz byków przed arcytrudnym zadaniem

Piątek nasz rynek walutowy rozpoczął od stabilizacji kursów walut. Odzwierciedlało to bardzo dokładnie sytuację panującą na rynku globalnym. Wszyscy też czekali na amerykańskie dane makro. Po ich publikacji rynek nie bardzo wiedział, co robić, bo wzrósł kurs EUR/USD, co naszej walucie powinno pomagać, ale równie mocno spadł kurs USD/JPY, co jej powinno szkodzić. Wybrano rozwiązanie salomonowe – złoty wzmocnił się do dolara i stracił do euro. To dla gospodarki najlepszy możliwy rozwój sytuacji.

Takie zakończenie dnia nie ma jednak żadnego znaczenia prognostycznego. W dalszym ciągu będziemy się wpatrywali w kursy EUR/USD i USD/JPY. Najgorszy scenariusz dla złotego (dzisiaj bardzo prawdopodobny) to spadek obu tych kursów. Wtedy nic nie obroniłoby złotego przed znaczącym osłabieniem do obu głównych walut.

GPW rozpoczęła piątkową sesję wzrostem indeksów, ale prawie natychmiast zaczęły się one osuwać, a WIG20 wylądował na niewielkich minusach. Po południu indeksy skala spadków przekraczała już jeden procent. Rynek naśladował to, co działo się na innych rynkach europejskich. A tam widać było głęboką niewiarę w to, że wzrosty indeksów na giełdach amerykańskich kończą korektę. Na GPW reagowano również na raporty kwartalne, które opublikowały BPH i Pekao. Pierwszy z tych banków miał zysk nieco wyższy od oczekiwań, a drugi kosmetycznie niższy, ale kursy akcji w obu przypadkach spadały. Potwierdzało to obserwacje z poprzednich dni: dobre wyniki banków na nikim nie robią już wrażenia.

Po publikacji słabych danych z amerykańskiego rynku pracy indeksy, podobnie jak na innych giełdach Eurolandu, ruszyły na południe, ale nie było widać w tym spadku większego przekonania, bo doświadczeni inwestorzy doskonale wiedzieli, że słabe dane z rynku pracy w USA nie przesądzały o spadku amerykańskich indeksów. Nikt jednak nie przewidział, że Sam Molinaro, finansowy szef Bear Stearns, doprowadzi w ostatnich dwóch godzinach sesji swoją wypowiedzią do paniki na NYSE i NASDAQ. Nie wiemy jedynie, czy odegra on rolę ministra finansów Jerzego Osiatyńskiego, który w marcu 1994 powiedział, że na GPW utworzyła się bańka spekulacyjna. Wielu inwestorów uważało wtedy, że to on jest winny temu, że rozpoczęła się bessa. Oczywiście to nie była prawda, bo rynek po prostu dojrzał do bessy. Minister powiedział to, co profesjonaliści wiedzieli, ale o czym bali się mówić.

Ta niepewność wymusić powinna dzisiaj bardzo negatywne otwarcie, a potem będziemy we wszystkim, wiernie naśladować rynki europejskie. Nie sposób przewidzieć, jakie informacje będą napływały z sektora finansowego, ani kto będzie go bronił, a kto straszył. Negatywem jest niewątpliwie to, że problem pojawił się w Europie. Pojawił się co prawda już w końcu zeszłego tygodnia, kiedy poinformowano, że niemiecki bank IKB Deutsche Industriebank stracił na instrumentach bazujących na amerykańskim rynku ryzykownych pożyczek hipotecznych. Mówiono wtedy o 3,5 mld euro. Na pokrycie tej straty miały się zrzucić banki niemieckie obawiające się o utratę wiarogodności przez niemiecki sektor bankowy. W czasie weekendu tygodnik „Focus” poinformował, że straty są większe – podobno 5 mld euro. Jak widać nikt nic nie wie naprawdę, a to tylko zwiększy chęć do sprzedaży. Prawdę mówiąc dziwiłbym się bardzo, gdyby dzisiaj byki miały tyle siły (i chęci), żeby rynku bronić.