– Panie przewodniczący – mamy kryzys, czy też może go nie mamy? Co nam przyniesie przyszłość?
– Chociaż źródła kryzysu nie znajdują się w Polsce czy w Europie Środkowo-Wschodniej, to nie możemy powiedzieć, że nasz kraj nie zostanie dotknięty skutkami sytuacji kryzysowej w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej. Przy dzisiejszym poziomie otwartości gospodarek i globalizacji, poszczególne kraje w mniejszym lub większym stopniu doświadczają tych samych zjawisk. Ten kryzys dotknie również kraje, które go nie spowodowały.
– Kryzys w sektorze finansowym w Polsce – czy to jest pojęcie abstrakcyjne, czy realne?
– To jest pytanie o rozkład prawdopodobieństwa i ryzyko. W Polsce można mówić o ryzyku utraty zaufania do instytucji finansowych, odzwierciedlonym w wyższym koszcie pieniądza. Jeśli chodzi o spółki zależne instytucji, które przeżywają problemy w swoich krajach macierzystych, to trzeba podziękować grupom, które widząc utratę reputacji w kraju macierzystym podjęły odpowiedzialną decyzję o tym, żeby zadbać o reputację na rynkach goszczących, m.in. poprzez wsparcie kapitałowe. Możemy mówić o znaczącym sukcesie, bo saldo przepływów między bankami działającymi w Polsce a zagranicą jest dla polskich banków dodatnie. Różnica między zobowiązaniami polskiego sektora wobec zagranicznych instytucji finansowych a należnościami wyniosła w 2008 r. 115 mld zł. Rok wcześniej, przed przyłączeniem nadzoru bankowego do KNF, saldo to wyniosło 25 mld zł. Z naszym niemałym zaangażowaniem udało się przekonać zagraniczne instytucje finansowe do zwiększenia o 90 mld zł finansowania polskiego sektora bankowego, przy jednoczesnym znacznym ograniczeniu powierzania środków bankom zagranicznym. Ma to dwa źródła – jedno to zwiększenie finansowania, drugie jest związane z ograniczaniem przez banki z Polski depozytów w innych krajach. Uznaliśmy, że byłoby dobrze, gdyby te depozyty wróciły do Polski i zasiliły nasz sektor finansowy. I tak się dzieje: systematycznie do polskiego krwiobiegu finansowego trafiają kolejne transze środków. Zabiegamy również o to, aby banki nie wypłacały dywidendy i żeby powiększały kapitały.
– No tak, ale tutaj w tym konkretnym przypadku możecie tylko prosić…
– Gdybyśmy wyłącznie prosili, to niewykluczone, że nasze prośby nie zostałyby zrealizowane. Wiemy, że na przełomie maja i kwietnia odbyło się już kilka walnych zgromadzeń akcjonariuszy w największych bankach w Polsce i one podjęły decyzje o tym, żeby zyski zatrzymać. Dlaczego to jest ważne? Z punktu widzenia miar ostrożności te kapitały budują bufor bezpieczeństwa, ograniczają wpływ zawirowań na stabilność banków. Banki potrzebują również odpowiednich kapitałów, które pozwoliłyby im kontynuować akcję kredytową. Patrząc na dane za pierwszy kwartał dla sektora bankowego możemy zauważyć, że dynamika akcji kredytowej spowalnia. Istnieje ryzyko, że ta dynamika będzie w dalszym ciągu wygasała. Powstaje pytanie, czy poprzez demonetyzację w gospodarce nie dojdzie do schłodzenia procesów ekonomicznych. Dlatego banki powinny mieć potencjał do aktywności na rynku kredytowym. A ponieważ banki nie mogą udzielać kredytów łamiąc normy płynnościowe czy ostrożnościowe, tak ważne jest zatrzymanie zysków. Nasze działania są nakierowane na to, aby to nie kapitał był ryzykiem czy ogranicznikiem dla aktywności na rynku kredytowym.
– Nie ma pan wrażenia, że wy się staracie w KNF, żeby banki zwiększały działalność kredytową, podczas gdy właśnie banki działają procyklicznie? Owszem, zwiększają akcję kredytową – ale dotyczy ona przede wszystkim gospodarstw domowych. Natomiast finansowanie działalności gospodarczej mocno kuleje.
– Jeżeli chodzi o gospodarstwa domowe, możemy zauważyć, że zarówno kredyt konsumencki, jak i kredyt hipoteczny, mają niższe dynamiki. W przypadku przedsiębiorstw analiza jest złożona. Przedsiębiorstwa w dużym stopniu starają się dopasować do przyszłego scenariusza makroekonomicznego. Niepewność co do przyszłej sytuacji oznacza, że przedsiębiorstwa nie chcą szukać finansowania na przyszłe inwestycje. One je po prostu odraczają.
– Bo nie ma finansowania…
– Koszt pozyskania kapitału jest bardzo wysoki. Szczególnie z rynku kapitałowego. Rynek komercyjnych papierów dłużnych jest rynkiem stosunkowo małym – w Polsce nigdy nie osiągnął takich rozmiarów, jak w innych krajach Europy Zachodniej. Jeśli chodzi o zewnętrzne finansowanie, to pozostaje kredyt.
Można powiedzieć, że istnieje mniejsze zainteresowanie kredytem ze strony przedsiębiorstw. Na ile mniejsze? To nie podlega prostej kwantyfikacji. Wiemy jednak, że banki dużo skrupulatniej patrzą na niektóre wnioski kredytowe, a ta skrupulatność może odzwierciedlać się w taki sposób, że albo udzielą go mniej, albo po wyższej cenie. To dodatkowo ogranicza zainteresowanie przedsiębiorstw kredytem.
Za prowadzenie akcji kredytowej odpowiedzialne są zarządy banków. Banki mają duży koszt pozyskiwania depozytów. Powstrzymanie się od akcji kredytowej jest związane z tym, że ten koszt nie będzie skompensowany po stronie przychodowej. Dzisiaj banki nie udzielając kredytów potencjalnie narażają się na ryzyko straty.
– Sprawa pozyskiwania pieniędzy z rynku to dla banków nic trudnego. Proszę spojrzeć choćby na historię opcji…
– Ważny jest rys historyczny. Po raz pierwszy opcje w Polsce pojawiły się w połowie lat 90. Działają one jak polisa ubezpieczeniowa, a przedsiębiorstwa w naturalny sposób szukały instrumentów, które by je zabezpieczały przed ryzykiem kursowym. Dlatego instrumenty pochodne mają swój wymiar zabezpieczający, z drugiej zaś strony na rynku pojawiają się stosunkowo nieliczni gracze, którzy wierzą, że różnica poziomów kursowych pozwoli im zarobić. Od roku 2001 pojawiły się specyficzne instrumenty: jeśli wystawiamy pewną opcję, to ona kosztuje, dlatego przedsiębiorstwa zaczęły się zastanawiać, czy można byłoby opcje wystawiać bezkosztowo. Tak powstały tzw. struktury zerokosztowe. Tylko że to pojęcie jest mylne. Przecież bank żyje z prowizji, nie chce podejmować pewnego ryzyka, nie chce być graczem. Bank ubezpieczając się również ponosi koszty. Polskie banki nie grały na opcjach, tylko zarabiały na prowizji wynikającej z ich sprzedaży. Strategie „zerokosztowe” funkcjonują w Polsce już od ośmiu lat. W momencie, kiedy doszło do znaczącego osłabienia się złotego, miało to swoje konsekwencje dla wyceny instrumentów pochodnych. Jako nadzór nie mamy narzędzi oddziaływania na kurs walutowy.
– Panie przewodniczący, z czego my będziemy płacić? Jako społeczeństwo starzejemy się, a system emerytalny nie cieszy się żadnym zaufaniem społecznym…
– Trudno ocenić zaufanie społeczne. Musi istnieć system emerytalny, który buduje kapitały na przyszłość. Procesy demograficzne jasno wskazują, że w przyszłości ludzi ma być mniej. Jeśli tych, którzy będą dostawcami dóbr i usług na rynku będzie jeszcze mniej, to wiadomo, że wycena dóbr i usług musi zostać przewartościowana. Albo efektem siły nabywczej, albo procesami inflacyjnymi.
– Jaka jest pana prognoza, jeśli chodzi o spowolnienie gospodarcze w Polsce?
– Prowadząc politykę nadzorczą musimy uwzględniać mniej i bardziej pesymistyczne scenariusze i kierować się zasadą daleko idącej ostrożności. Jako nadzór finansowy nie publikujemy prognoz, bierzemy natomiast pod uwagę m.in. przewidywania NBP i Ministerstwa Finansów. l
Rozmawiał Paweł Pietkun