Czy Agencja Finansowa „Grosik” zbankrutuje, czy nie?

Dziś Agencja Finansowa „Grosik” to trzy samochody dostawcze (auta są tylko częściowo własnością firmy), kilka komputerów i biurek, kilka pustych punktów kasowych, parę stempli, kalkulatorów oraz sześciu pracowników. Jest też osobowy mercedes, ale zajął go komornik na poczet długów. Żaden z punktów Grosika już nie działa. Spółka ma pokaźne długi – ponad 3,150 mln zł, i to tylko szacunkowo licząc. Firma mówi jeszcze o około 1,165 mln zł majątku, ale pieniądze są raczej rzeczywistością wirtualną, nie do odzyskania.

W białostockim Sądzie Rejonowym rozpoczął się proces upadłościowy Grosika. Sąd zabronił publikacji nazwiska prezesa firmy. Mężczyzna boi się o życie. Podobno pod jego dom przychodzi ostatnio sporo oszukanych klientów Grosika.

Prezes nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. W sądzie utrzymywał, że padł ofiarą niedawnych wspólników. Jako główny powód upadku firmy przedstawił blokadę kont z 800 tys. zł. Pieniądze pochodziły od ludzi opłacających rachunki w Grosiku.

Tego, co zostało po Grosiku, pilnuje Wiktor Ostasiewicz, wskazany przez sąd tymczasowy zarządca. Kiedy pytam go, czy jest tego dużo, kręci tylko głową. Nie chce odpowiadać. W końcu wydusza z siebie, że ludzie, którzy płacili rachunki w agencji, nie mają prawie żadnej szansy na odzyskanie pieniędzy. Tłumaczy, że gdyby Grosik zbankrutował, to wierzyciele – inaczej mówiąc, zwykli ludzie – są na końcu w hierarchii oddawania długów. Pierwsi są pracownicy Grosika, tuż za nimi budżet państwa, czyli np. ZUS i urząd skarbowy.

Nie do końca jest jeszcze jasne, czy osoby, które płaciły pieniądze w kasach Grosika (ok. 200 punktów w całej Polsce), mogą żądać zwrotu wpłaconych pieniędzy. A to dlatego, że każda z kas była osobną firmą i nie należała do Grosika. On firmował je tylko swoim szyldem.

Prezes tłumaczył, że podpisywał umowy tylko z firmami prowadzącymi kasy. Tak więc tylko one są dla niego partnerem. Tym samym około 20 tysięcy ludzi zostaje na lodzie.