O inwestowaniu zwykliśmy myśleć jak o handlu: kupić taniej, sprzedać drożej i szybko zainkasować zyski. Istnieje jednak druga szkoła, preferowana przez leniwych i cierpliwych, którzy zamiast spektakularnych wzrostów kursów akcji oczekują stabilnych, wieloletnich zastrzyków gotówki.
Dywidendą nazywamy część zysku netto, jaką spółka wypłaca swoim właścicielom. Prawo do dywidendy jest nieodłącznym prawem każdego posiadacza akcji. Żaden inwestor nie może zostać przy takiej operacji pominięty, a przysługująca kwota trafia bezpośrednio na jego rachunek maklerski. Większość drobnych inwestorów traktuje dywidendę raczej jako miły prezent niż poważną przesłankę inwestycyjną. Wynika to głównie ze skali zaangażowanego kapitału – dla posiadacza udziałów o wartości kilku tysięcy złotych roczna dywidenda wystarcza co najwyżej na obiad w przyzwoitej restauracji.
Dywidenda najlepszym przyjacielem kapitalisty
Zupełnie inaczej dywidendę traktuje posiadacz znacznego pakietu akcji. Dla niego jest ona podstawową formą wynagrodzenia za włożony w firmę kapitał i ponoszone ryzyko. Ale na dobry początek wystarczy wspomniane powyżej kilka tysięcy złotych. W ramach strategii „inwestowania w dywidendę” drobny inwestor stara się myśleć jak rasowy kapitalista, a nie jak przygodny handlarz nieustannie rotujący spółkami w portfelu.
Inwestujący w dywidendę nastawia się na naprawdę długi termin – okres pięciu lat wydaje się tu absolutnym minimum. Nie oczekuje on spektakularnych wzrostów notowań posiadanej spółki. Zainteresowany jest przede wszystkim tym, aby kupiona akcja co roku (lub co kwartał) gwarantowała mu stabilny (i najlepiej rosnący) dopływ gotówki w postaci dywidendy. Nie chodzi o to, aby „zapolować” na nadzwyczajnie wysoką jednorazową wypłatę wypracowanego przez spółkę zysku. Rzecz w tym, aby spółka dzieliła się zyskami hojnie i regularnie. Tak samo jak dobra krowa codziennie dostarczająca świeżego mleka swojemu właścicielowi.
Jak dobierać „dojne krowy”?
Inwestor wybierający się na poszukiwanie takich spółek kieruje się innymi motywami niż tzw. łowca okazji, którego interesują albo spółki skrajnie niedowartościowane, albo firmy dające duże szanse na błyskawiczne zwielokrotnienie zysków.
Nas interesują przedsiębiorstwa dojrzałe, duże, stabilne o nieskazitelnej kondycji finansowej. Nasze dojne krowy muszą być dobrze wypasione, a pastwisku, na którym operują, nie mogą zagrażać wilki czy inne naturalne zagrożenia. Takie spółki niestety rzadko kiedy bywają „tanie”. Nie łudźmy się, że inni też nie szukają takich okazów. Owszem, czasem zdarzają się „promocje” (jak zimą 09), ale zazwyczaj na okazyjne ceny nie ma co liczyć.
Najważniejszą rzeczą, której oczekuje inwestor nastawiony na dywidendę, są bowiem wysokie i powtarzalne rokrocznie zyski. W praktyce większość takich spółek występuje w zaledwie kilku sektorach: użyteczności publicznej (gazownie, elektrownie, wodociągi, sieci przesyłowe), firmy telekomunikacyjne, zakłady ubezpieczeń, koncerny spożywcze, producenci wyrobów tytoniowych lub wielkie firmy paliwowo-naftowe. Wszystkie takie spółki powinny spełniać jeden podstawowy warunek: muszą dostarczać usługi lub produkty, bez których trudno się obejść i na które popyt jest mało wrażliwy na koniunkturę w gospodarce.
Oprócz klasyfikacji sektorowej należy jeszcze przeprowadzić selekcję finansową i odrzuć nieregularne lub nieprzewidywalne podmioty. Trzeba spojrzeć na dane historyczne i do portfela ładować akcje, które regularnie wypłacały dywidendę przynajmniej przez ostatnie pięć lat. Warto patrzeć na politykę dywidendową prowadzoną przez spółki. Niektóre mają z góry określone zasady dzielenia się zyskiem z akcjonariuszami. Jedne deklarują wypłatę co rok zadeklarowanej kwoty, a inne zobowiązują przeznaczyć na dywidendę ustaloną część wypracowanego zysku. Po przeprowadzeniu selekcji pozostaje nam porównanie oczekiwanych stóp dywidendy i wybranie tych spółek, które naszym zdaniem w najbliższych latach będą oferować najwyższe wartości tego parametru.
Jak to wygląda w praktyce
Załóżmy, że inwestor kupił 100 akcji spółki ABC po 10 złotych każda. Firma ABC działająca w branży energetycznej co roku wypłacała 35 groszy dywidendy. Przez pięć lat kurs spółki ABC nie podlegał większym zmianom: przez dwa pierwsze lata spadał o 3% rocznie, by przez następne trzy lata rosnąć o 5% rocznie. W ten sposób po pięciu latach kurs spółki ABC wyniósł 10,89 zł i był tylko o 8,9% wyższy niż na początku inwestycji. Jednakże nasz inwestor co roku inkasował dywidendę i całość otrzymanych środków reinwestował w akcje spółki ABC. Ta strategia pozwoliła mu zwiększyć wartość portfela o 29,3% przy stosunkowo niskim ryzyku.
Na GPW jednym z nielicznych przykładów klasycznej spółki dywidendowej jest Żywiec. To duża i stabilna firma z branży spożywczej, która regularnie wypłaca całkiem porządną dywidendę – przeciętna stopa dywidendy wyniosła 4,7%. Załóżmy, że inwestor kupił 10 akcji Żywca na pierwszej sesji roku 2006 – czyli półtora roku przed szczytem hossy, gdy indeks WIG był na poziomie 36.814 punktów, a więc o 26% niżej niż obecnie. Za jedną akcję Żywca płacono wówczas 345,89 złotych. W tym przypadku inwestorowi dopisało szczęście, bowiem przez 5 lat kurs Żywca wzrósł o 63,3% – czyli dwukrotnie mocniej niż indeks WIG. Ale dzięki reinwestowaniu hojnie wypłacanej dywidendy stopa zwrotu zainwestowanego kapitału sięgnęła aż 125%. Inwestor, który w styczniu 06 zainwestował niespełna 3,5 tysiąca złotych po pięciu latach mógł wyjąć blisko 7,8 tysiąca złotych.
Jak państwo doi inwestora
Niestety, inwestor celujący w dywidendę stają się ulubioną ofiarą organów skarbowych państwa. Po pierwsze, spółka przynosząca zysk musi oddać państwu 19% z tytułu podatku CIT. Następnie inwestor płaci kolejne 19% podatku Belki (potrącane przez biuro maklerskie) od tych samych pieniędzy. Dywidendy są więc w Polsce podwójnie opodatkowane efektywną stawką 34,4%. I na koniec inwestor musi się osobiście pofatygować do urzędu skarbowego, któremu podlega i zapłacić kolejne 19% – tym razem od dochodu, który uzyskał ze sprzedaży zakupionych wcześniej akcji.
Tej ostatniej operacji można jednak uniknąć, jeśli inwestor kieruje się jedną z ulubionych reguł Warrena Buffetta. Zasada ta zawiera się w zdaniu: „mój ulubiony horyzont inwestycyjny to nieskończoność”. Zastosowanie się do tej koncepcji oznacza kupowanie akcji spółek, z których bylibyśmy zadowoleni, nawet gdyby giełda została zamknięta i nie można byłoby ich bezproblemowo sprzedać.
Krzysztof Kolany
k.kolany@bankier.pl
Źródło: Bankier.pl