Pozwoli Pan, że zacznę od cytatu: „Teraz czeka nas druga fala kryzysu. Druga fala zwolnień, upadki przedsiębiorstw, głębsze niż dotychczas wyhamowanie konsumpcji i inwestycji”. Pamięta Pan, kto jest autorem tego cytatu?
Ja. Napisałem to na moim blogu.
Data: 24 czerwca 2009 r. Dużo się od tego czasu zmieniło. Na lepsze. Nie widać fali zwolnień, bankructw jest mniej, niż przewidywali eksperci, rośnie sprzedaż detaliczna, a polskie firmy produkują coraz więcej. Nie wstydzi się Pan swojego czarnowidztwa?
Nie, bo uważam, że już się zaczęła druga fala kryzysu. W związku z tym moje przepowiednie sprawdzają się w stu procentach. Dowody? Z miesiąca na miesiąc rośnie liczba firm, które upadają, pęcznieje liczba bezrobotnych i systematycznie spada zatrudnienie w firmach. Co gorsza, mamy coraz większy odsetek tzw. złych kredytów w bankach. Ja wcale nie wieszczyłem apokalipsy na blogu, tylko mówiłem, że kryzysy mają swoje fazy, a więc, że po pierwszej fazie – tej, która trwała od ubiegłorocznej jesieni do wiosny musiała przyjść druga. Taka jest już natura każdego kryzysu.
I stąd bierze się ten dysonans – z jednej strony mamy lepsze dane makroekonomiczne, z drugiej gorsze z rynku pracy. To efekt tych fal?
Tak – odchodzi jedna fala, przychodzi druga. To, że nasze przedsiębiorstwa więcej produkują, a my więcej konsumujemy, oznacza tylko tyle, że wyhamowuje ta pierwsza fala gospodarczej depresji. W ekonomii są pewne czynniki, które działają z wyprzedzeniem, ale są też takie które działają z opóźnieniem. To, co się teraz dzieje na rynku pracy – spadające zatrudnienie i mniejsze płace, jest naturalnym ciągiem dalszym pierwszej fali spowolnienia. I ta druga fala jest najbardziej dotkliwa społecznie.
Ale skoro mamy cykl dobrych danych, jeśli czarno na białym widzimy, że rośnie produkcja i sprzedaż, to chyba nie ma co biadolić nad drugą falą, tylko szykować się na powrót prosperity.
Biorąc pod uwagę niezłe dane makroekonomiczne, należy oczekiwać, że kryzys szczęśliwie zmierza ku końcowi, choć np. polskie przedsiębiorstwa nie zareagowały jeszcze na lepsze informacje o produkcji i sprzedaży i tną inwestycje, nadal zwalniają ludzi. Rynek pracy zawsze reaguje z opóźnieniem na to, co dzieje się w gospodarce. Dlatego najbliższe miesiące będą w odczuciu społecznym najgorsze. A wiadomo, że na każdym z nas większe wrażenie zrobi to, że szef chodzi po firmie i wręcza wypowiedzenia niż to, że upada jakiś bank w Stanach i na łeb, na szyję lecą indeksy giełdowe. Pierwsze miesiące kryzysu to była dla wielu abstrakcja, rodzaj medialnego wytworu, niezrozumiała panika. Dopiero teraz dochodzi do niektórych z nas, że to już nie przelewki, tylko poważny kryzys. Bo zaczęło się od gwałtownego spadku eksportu, potem skurczyła się produkcja, a w następnej kolejności doszło do redukcji zatrudnienia, a więc i zmniejszenia konsumpcji. Takie domino.
Kiedy odetchniemy? Niech mi Pan tylko nie mówi, że będzie jakaś trzecia fala.
Trzeciej fali raczej na pewno nie będzie, ale czekają nas ciężkie trzy kwartały. Być może najgorsze jest jeszcze przed nami – w ostatnich miesiącach kryzysu możemy mieć najgorsze dane dotyczące bezrobocia, ilości bankructw itp. Dokładnie tak jak to było podczas kryzysu z lat 2001-2003 – kumulacja fatalnych danych nastąpiła dopiero w 2003 r. Dlatego musimy jeszcze zacisnąć zęby i jakoś przetrzymać depresję. Choć i tak z perspektywy czasu wydaje mi się, że kryzys lat 2001-2003 był w wielu momentach głębszy niż ten, z którym walczymy dzisiaj. Choćby liczba upadłości była wówczas o dwie trzecie większa niż teraz. W moim przekonaniu najgorszym kryzysowym rokiem będzie 2010. Ale gdzieś od połowy roku zacznie się stopniowa poprawa – ruszy wszystko to, co stanęło. Oczywiście o ile wcześniej nie załamie się np. gospodarka Chin i nie dojdzie do jakiegoś tąpnięcia w Stanach.
A może się coś takiego zdarzyć?
To bardzo mało prawdopodobne. Nie widać na razie żadnych znaków na niebie i ziemi świadczących o tym, że szykuje się jakaś nowa katastrofa. Należy więc przypuszczać, że może być już tylko lepiej. Bo w tej chwili nasza gospodarka stoi w miejscu. Opiera się na konsumpcji wewnętrznej, i to bardzo prostej, bo Polacy kupują przede wszystkim żywność, nieruchomości i samochody, a nie jak w Europie Zachodniej np. telewizory plazmowe. Trzyma nas jeszcze tzw. eksport netto, czyli różnica między eksportem i importem. A żeby wyjść z dołka, nasza gospodarka musi opierać się na konsumpcji i inwestycjach. Brakuje nam dziś inwestycji zagranicznych, ale także tego, że i polskie firmy nie chcą inwestować. Boją się.
Co musi się stać, żeby te inwestycje wreszcie ruszyły? Seria wybitnych danych o stanie naszej gospodarki?
Wydaje mi się, że gdybyśmy przez dziewięć miesięcy ciurkiem zbierali tylko pozytywne informacje o kondycji gospodarki – gdyby z kwartału na kwartał rósł PKB, produkcja i sprzedaż, to może inwestorzy wreszcie przekonaliby się do wydania większej ilości gotówki. Na razie trwają w wyczekiwaniu, chcą być absolutnie pewni, że warto zainwestować. Tu jest niebywale ważna psychologia – wszyscy muszą mieć wewnętrzne przekonanie, że będzie lepiej. Także pan. To nakręca koniunkturę.
Ja? Co z tego, że jestem optymistą, jak widzę mało pocieszające dane.
Oczywiście optymizm musi być oparty na pewnych danych, ale jeżeli wszyscy, łącznie z dziennikarzami, będą mówić i pisać o zbliżającej się końcówce kryzysu, to jest szansa na to, że w gospodarce będzie lepiej. To jest siła informacji, przekazu. Kilka pozytywnych danych z gospodarek europejskich już spowodowało, że doszło do wielkiej akcji przejęcia browarów w Europie Środkowo-Wschodniej. To jest przejaw tego, że idzie ku lepszemu – ktoś coś sprzedaje i kupuje, strach przed inwestowaniem przestał paraliżować.
Polska wyjdzie z tego kryzysu wzmocniona?
Owszem. My wciąż się rozwijamy, podczas gdy ościenne kraje się zwijają. Niemcy mają pięć lat w plecy, bo ich gospodarka cofnęła się dramatycznie. Kryzys okazał się dla nas szansą i możemy dobić do europejskiej czołówki szybciej, niż nam się wydaje. Gdybyśmy jeszcze tylko mieli odważny, reformatorski rząd, który wywróci do góry nogami dotychczasowe, sztywne, archaiczne zasady, które pogłębiają deficyt. No i euro. Wtedy ruszylibyśmy naprawdę z piskiem opon przed siebie.