Czytam i oczom nie wierzę: analitycy przewidują, że w tym roku sprzeda się w Polsce tyle samo samochodów co w całym 2008 r., w czerwcu wzrosła sprzedaż detaliczna w Wielkiej Brytanii, a w Stanach buduje się coraz więcej domów. Czy kryzys, jak szybko się zaczął, tak szybko się kończy?
To, że tak pozytywne dane napływają ze Stanów Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii, to głównie efekt ogromnego zaangażowania państwa w gospodarkę. Jeżeli rząd amerykański wydał 900 mld dol. na pomoc firmom czy na wielki program budowy dróg, to gospodarka musiała się ruszyć. Ale tak naprawdę dopiero w połowie przyszłego roku, lub nawet pod koniec drugiej połowy, będziemy wiedzieli, na ile te miliardy pomogły gospodarce. Ale na szczęście konsumenci w Stanach i Europie Zachodniej zaczęli zachowywać się już inaczej – pierwszy strach przed kryzysem minął i ruszyli na zakupy. Jeśli w pierwszym okresie i banki, i realna gospodarka dostały kopa dzięki pieniądzom z budżetów, to powinno się to przełożyć w tych krajach w ciągu 2-3 lat na wzrost gospodarczy rzędu 0,5-1 proc. PKB. Czyli pożegnamy recesję.
To daje nadzieję nam. Na razie nie mamy się specjalnie z czego cieszyć – bezrobocie wprawdzie spada, ale sezonowo. Do tego spada sprzedaż detaliczna, a gospodarka właściwie stoi, bo w tym roku będziemy mieć pewnie zerowy wzrost PKB.
U nas wszystko odbywa się z pewnym opóźnieniem. Ożywienie w gospodarce też przyjdzie później, bo nadal jesteśmy jednym z najbiedniejszych krajów Unii Europejskiej. Na razie kryzys nas mocno nie dotknął. Głównie byliśmy straszeni kryzysem, bo tak naprawdę spowolnienie gospodarcze odbiło się tylko na giełdzie i złotym. Nie było u nas takiej sytuacji jak w Stanach, gdzie masowo zwalniano pracowników. My dopiero wchodzimy w kryzys.
Mówi Pan coś przeciwnego niż spora część ekonomistów. Twierdzą oni, że kryzys przechodzi bokiem, a Polska mimo wszystko się broni.
Prawdą jest, że sprzyja nam wiele czynników: stosunkowo słaby złoty, który się wprawdzie umacnia, ale nie dojdzie szybko do takich poziomów jak wiosną i latem ubiegłego roku. Mamy też wciąż bardzo tanią i dobrą siłę roboczą – np. nasi pracownicy w branży motoryzacyjnej uważani są za jednych z najlepszych na świecie. No i ożywienie za oceanem oraz w Europie Zachodniej powoduje, że inwestorzy zagraniczni coraz chętniej zaczynają wybierać bardziej ryzykowne z ich punktu widzenia rynki, czyli Polskę, Czechy czy Węgry. Stąd to niedawne ożywienie na giełdzie i wzrost głównych indeksów o kilka punktów. Ale te pozytywne informacje nie powinny przesłaniać złych informacji. Jest bowiem niemal pewne, że 2010 r. będzie najcięższy.
Tylko dlaczego, skoro jesteśmy postrzegani jako gospodarczy szczęściarze?
Dlatego, że z powodu niskiego wzrostu gospodarczego albo nawet recesji w innych krajach, z którymi prowadzimy wymianę handlową, nie będziemy rozwijać się w tempie zadowalającym. W przyszłym roku dalej będzie rosło bezrobocie i być może dojdziemy nawet do 16 proc. Nie ma mowy o powstaniu nowych miejsc pracy, bo pracodawcy je tworzą, gdy gospodarka rozwija się w tempie 3,5-4 proc. My na takim poziomie będziemy się rozwijać w najlepszym razie od 2011 r. W przyszłym roku albo w ogóle nie będziemy się rozwijać, albo skończy się na lekkim plusie. Ja się tylko cieszę, że nie mieliśmy kryzysu systemu bankowego, tak jak choćby w Stanach Zjednoczonych. Więc państwo nie musiało wykupować ich akcji ani, co gorsza, przejmować od banków tzw. złych długów.
Państwo mogło jednak bardziej zaangażować się w gospodarkę. Teraz to wygląda tak, jakbyśmy płynęli z nurtem rzeki i nie wiadomo, gdzie dopłyniemy.
Trudno mi sobie wyobrazić, byśmy pompowali tyle pieniędzy w gospodarkę co Stany czy inne kraje starej UE. Nawet niewielkie zaangażowanie państwa w gospodarkę powiększałoby i tak duży deficyt. Mamy ogromny (600 mld zł) dług publiczny, a większa dziura w finansach publicznych oznacza większe koszty obsługi zadłużenia. Nie jesteśmy tak wiarygodni jak np. Wielka Brytania, więc nasze papiery nie sprzedają się tak dobrze. Musimy na to bardzo uważać. Ta nasza powściągliwość jest zresztą w świecie bardzo chwalona – ot choćby przez głównego ekonomistę Deutsche Banku Normana Waltera.
Wspominał Pan, że ratuje nas stosunkowo słaby złoty, ale to chyba dobrze świadczy o Polsce, że nasza waluta niemal z dnia na dzień umacnia się wobec euro i dolara. Jesteśmy przez to bardziej wiarygodni.
Najważniejsze, by złoty był stabilny, a jest coraz więcej przesłanek, że tak się stanie. Nie ma już powodów, by złoty dalej się osłabiał – pomógł mu wielki plan prywatyzacji ogłoszony przez ministra skarbu, a poza tym nie umacnia się dolar, co sprzyja złotemu. Dolar wciąż jest walutą zaufania, ale ponieważ rząd federalny cały czas dodrukowuje pieniądze, by pomagać gospodarce, to nie jest to dziś najmocniejsza waluta. Myślę, że dolar w końcu roku będzie kosztował 2,6 zł, a euro poniżej 4 zł.