Zdaniem Kuczyńskiego oznacza to, że w Polsce najtrudniejszy trzeci kwartał dopiero przed nami. O coraz gorszej koniunkturze świadczą dane makroekonomiczne, które poznaliśmy w minionym tygodniu. Sytuacja na rynku pracy mimo sezonu prac budowlanych i rolniczych nie jest najlepsza. Spada też produkcja przemysłowa, rosną ceny żywności. O stagnacji świadczy też to, że w Polsce buduje się coraz mniej mieszkań.
Z najnowszych danych GUS wynika, że przeciętne wynagrodzenie w przedsiębiorstwach zatrudniających ponad dziewięciu pracowników wyniosło 3287,88 zł brutto. To zaledwie 2 proc. więcej niż jeszcze rok temu. Uwzględniając inflację, oznacza to, że nasze pensje spadły o 1,4 proc. Tak źle nie było na rynku pracy od czterech lat.
Spada też zatrudnienie, choć nieco wolniej niż w poprzednich miesiącach. Według GUS tylko w czerwcu pracę straciło 12,2 tys. osób. Na początku lipca na etatach było 5,28 mln pracowników. To 1,9 proc. mniej niż równo rok temu.
Wspomniana już inflacja w czerwcu, liczona rok do roku, wyniosła 3,5 proc. Oznacza to, że wzrost cen w naszym kraju wyhamowuje, bo jeszcze w maju inflacja wynosiła 3,6 proc. a zimą ok. 4 proc. Jednak nie odczuwamy tego w naszych kieszeniach. Bo żywność i napoje bezalkoholowe w ciągu roku zdrożały o 4,7 proc. Ale najbardziej, bo aż o 10,6 proc. zdrożała energia, a o 7,3 proc. wzrosły opłaty związane z mieszkaniem. Inflacja ogółem jest niższa tylko dzięki temu, że w ciągu roku spadły ceny odzieży i obuwia oraz transportu. Ten ostatni jest tańszy dzięki, bo ceny paliw obniżyły się w ciągu roku aż o 8,5 proc. To normalne, światowy kryzys obniżył popyt na ropę naftową. W lipcu przed rokiem jej cena sięgała prawie 150 dol. za baryłkę. Teraz oscyluje wokół 60 dol. Ale jej notowania w tym roku były już poniżej 40 dol.
Sytuację trochę możemy porównać do czasów schyłkowego Władysława Gomułki, który chwalił się, że w ciągu pięciu lat podwoiliśmy produkcję lokomotyw. Tyle tylko, że przeciętny zjadacz chleba tego nie odczuł, bo jednocześnie drożały: mięso, mąka, makaron i cukier.
Teraz przysłowiową gomułkowską lokomotywą może być budowa dróg i autostrad. Dzięki Euro 2012 i unijnej pomocy, te inwestycje mogą trochę łagodzić kryzys. Przynajmniej w budownictwie, hutnictwie i transporcie. Mimo to dane o produkcji przemysłowej nie są najlepsze. To fatalna wiadomość, bo firmy, które mają mniej zamówień, będą zmuszone stopniowo ograniczać zatrudnienie. Na razie chronią nas prace sezonowe. Ale jeśli jesienią utrzymają się spadki produkcji, to przełożą się one na wzrost bezrobocia. Według ekonomistów na koniec roku może ono sięgnąć nawet 14 proc. W czerwcu produkcja przemysłowa była mniejsza o 4,3 proc. niż rok wcześniej. Ale już w stosunku do maja wzrosła o 6,2 proc. Zdaniem Jacka Wiśniewskiego, głównego analityka Raiffeisen Banku, po silnych spadkach w pierwszym kwartale i na początku drugiego produkcja powoli zaczyna się odbijać.
Z miesiąca na miesiąc ten wskaźnik gospodarki może się stabilizować. Ale w stosunku rocznym jeszcze przez kilka miesięcy czekają nas spadki, zwłaszcza na jesień. Najgorszy w całej gospodarce ma być ostatni kwartał roku 2009 i pierwszy 2010, kiedy to skończą się prace sezonowe związane z budownictwem i rolnictwem.
Mimo to na tle innych państw Polska gospodarka jak na razie wychodzi obronną ręką z kryzysu. Jedną z przyczyn jest to, że nie jesteśmy tak nastawieni na eksport, jak inne kraje w regionie, stąd też wskaźniki produkcji czy PKB są u nas dużo lepsze niż np. w Czechach, na Słowacji czy Węgrzech. Ale to ma to i drugą stronę medalu. – Ze względu na relatywnie niewielkie spadki produkcji i tempa wzrostu PKB w stosunku do innych krajów, nie należy oczekiwać, że spodziewane odbicie w gospodarce w 2010-2011 będzie silne – podkreśla Piotr Kuczyński.
Henryk Sadowski