Jak to jest być największym pesymistą wśród ekonomistów? Zapowiada Pan, że nasza gospodarka skurczy się w tym roku o 2 proc. Pana koledzy twierdzą, że to czarnowidztwo.
Ja po prostu czytam liczby. Jeśli patrzę na dane GUS, z których wynika, że spada nam eksport, inwestycje bezpośrednie i produkcja przemysłowa, to wnioskuję, że nie możemy mieć w tym roku wzrostu gospodarczego. Tylko niższe wpływy z inwestycji bezpośrednich mogą nas kosztować w tym roku 2 proc. PKB. A to dopiero wierzchołek góry lodowej. Spadają inwestycje mieszkaniowe i nie widać, by banki odblokowały kredyty dla firm. Wszystko to ma ogromny wpływ na wzrost gospodarczy. Gdy w ostatnim kwartale 2008 r. rozwijaliśmy się w 3-procentowym tempie, a wtedy kryzys dopiero się zaczynał, to w całym 2009 r. trudno oczekiwać wzrostu PKB.
Rozumiem, że jest Pan zwolennikiem tezy Kennetha Rogoffa, byłego głównego ekonomisty Międzynarodowego Funduszu Walutowego, że globalna recesja potrwa bardzo długo.
Tak uważam. A Polska jest w o tyle złej sytuacji, że poza niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi pojawiły się też rysy wewnątrz. Firmy zaczęły ograniczać inwestycje, ścięły niektóre usługi. Spadły nawet obroty sieci komórkowych. Myślę, że ratować nas może jedynie konsumpcja wewnętrzna. Paradoksalnie Polacy będą mieć trochę pieniędzy z bieżących oszczędności, bo z obawy przed utratą pracy zachowają pieniądze na czarną godzinę. To może nakręcić gospodarkę.
A pieniądze z Unii? Rząd Tuska rzuca wszystkie siły na wyciśnięcie z Brukseli każdego grosza.
To za mało, by zapobiec spowolnieniu. Hamowanie inwestycji jest silniejsze niż strumień pieniędzy, który ma napłynąć z Unii. Żeby gospodarka na dobre się rozkręciła, musi nastąpić jakiś impuls. Na przykład odkręcenie kurka z kredytami czy poprawa stanu finansów publicznych. A takiego impulsu raczej nie będzie.
Nie dalej jak wczoraj oglądałem szefa gabinetu premiera Sławomira Nowaka, który twierdził, że z budżetem jest wszystko w porządku, choć po czterech miesiącach mieliśmy 16-miliardową dziurę budżetową, a plan rządu zakłada roczny deficyt na poziomie 18,2 mld zł. Nikt mi więc nie wmówi, że finanse publiczne są w doskonałym stanie. A to jest też jeden z wyznaczników stanu naszej gospodarki.
Może jednak dobrze, że rząd nie chce straszyć obywateli. Mógłby doprowadzić do zmniejszenia popytu.
Niestety, zauważam, że rząd dawkuje złe informacje i czasem fałszuje rzeczywistość. Tak było choćby z realizacją budżetu za 2008 r., gdy dopiero po kilku miesiącach okazało się, że resorty mają jakieś zobowiązania, nie dostały jakichś pieniędzy. Ostatnio rząd wykazał się niefrasobliwością, gdy przedstawił Komisji Europejskiej nieprawdziwą prognozę dotyczącą deficytu finansów publicznych za ubiegły rok. Miało być 2,7 proc., a okazało się, że jest 3,9 proc. Po co ukrywać gorsze dane? Przecież kłamstwo i tak w końcu wypłynie.
To co by Pan robił na miejscu premiera i ministra finansów?
Mówiłbym całą prawdę i nie oczekiwałbym cudów, że nagle w drugiej połowie roku gospodarka wystrzeli i będziemy mieli wielką hossę. Ta taktyka mówienia półprawd zaczyna się zresztą powoli wypalać. Związki zawodowe już zaczynają się buntować, czują, że z gospodarką dzieje się coś niedobrego. Bo rząd nie może zaklinać rzeczywistości, skoro dochody budżetu nie wzrastają i nie ma szans, by wzrosły w drugiej połowie roku.
Ktoś Panu powiedział, że jest pesymistą na zlecenie? Współpracował Pan z bankiem Goldman Sachs, który przyznał się, że grał na osłabienie złotego.
Goldman nie płacił mi za złe prognozy, tylko za prognozy wiarygodne. Ale od dawna z nim nie współpracuję- mam firmę konsultingową i wielu innych klientów.
A czy ktoś mi coś takiego powiedział? Czasem dostaję nieprzyjemne mejle.