Nieudana aukcja niemieckich obligacji pokazała w środę, że na rynku rośnie niechęć do pożyczania pieniędzy nawet najbardziej wiarygodnym krajom Eurolandu. Aż 35 proc. z 6 mln euro obligacji dziesięcioletnich oferowanych przez niemieckie ministerstwo skarbu nie znalazło kupca, prowadząc do skoku rentowności powyżej 2 proc. po raz pierwszy od października.
Niemieckie Bundy powoli tracą swój status bezpiecznych aktywów, a inwestorzy w pewnym sensie dają sygnał ostrzegawczy Niemcom za to, że Berlin sprzeciwia się wkroczeniu Europejskiego Banku Centralnego na rynek papierów skarbowych jako pożyczkodawca ostatniej instancji. Wczoraj w Financial Times pojawiło się porównanie, że Niemcy są pasażerem pierwszej klasy na Titanicu, jakim staje się strefa euro – choć mają najlepsze miejsca i największą ochronę, to jednak ostatecznie pójdą na dno razem ze wszystkimi. Niemcy sprzeciwiają się pomysłowi wprowadzenia euroobligacji, wspólnych papierów dłużnych dla wszystkich państw strefy euro, gdyż takie rozwiązanie pozbawiłoby Niemcy najwyższego ratingu kredytowego (AAA), a także dla Berlina oznaczałoby znaczny wzrost kosztów finansowania (oprocentowanie euro obligacji wprawdzie byłoby niższe od obecnych rentowności papierów włoskich, czy hiszpańskich, ale zdecydowanie wyższe w odniesieniu do Bundów). Niemcy chcą też od UE zawiązania bardziej zintegrowanej polityki fiskalnej, aby w ten sposób zapobiec wybuchom kryzysów zadłużenia w przyszłości. Jest to istotny argument w przetrwaniu strefy euro, jednak skutki unijnej polityki fiskalnej będą odczuwalne dopiero za jakiś czas. Obecnie konieczne jest ustabilizowanie rynku długu i obrona poziomów rentowności obligacji, które umożliwią krajom strefy euro bezproblemowe zarządzanie finansami publicznymi. Można zrozumieć argumenty Niemiec obawiających się gwałtownego wzrostu inflacji w przypadku dodruku euro przez EBC, czy też słabnięcie determinacji rządów państw z południa Europy dla przeprowadzenia surowych planów oszczędnościowych, jednak obecnie jest już za późno na takie rozważania. Niemcy stoją przed najważniejszą decyzją w historii strefy euro – muszą przerwać swój opór, inaczej przyszłość unii walutowej stanie pod znakiem zapytania.
Przed szokiem, jaki wywołała porażka Berlina w emisji nowych obligacji, nie uchronił się także polski rynek finansowy. Awersja do ryzykownych aktywów, która systematycznie buduje się na rynku, osłabiła złotego do innych walut, co skłoniło wczoraj Narodowy Bank Polski do interwencji. W środę rano sprzedaż euro za złotego przez NBP doprowadziła do spadku kursu o 0,6 proc. do 4,44, jednak po niespełna półtorej godziny kurs powrócił na poziomy sprzed interwencji, a do końca dnia eurozłoty zdołał naruszyć poziom 4,50 na fali wyprzedaży polskich obligacji przez zagranicznych inwestorów. Rentowności polskich dziesięciolatek skoczyły o 18 pkt. bazowych do 6,02 proc. i tak wysokiego oprocentowania polskich papierów nie widziano od dwóch miesięcy. Wracając jednak do NBP, wczorajsze fiasko umocnienia złotego nie powinno zniechęcić banku centralnego do dalszych prób stabilizacji kursu, wręcz przeciwnie należy oczekiwać, że do końca tygodnia NBP zdecyduje się jeszcze raz wpłynąć na kurs złotego. Środowa interwencja była raczej próbą sondowania rynku, jego głębokości i determinacji drugiej strony sprzedającej złotego. Kolejny ruch powinien być silniejszy i NBP będzie próbowało niejako „wyjść z twarzą” po środowej porażce. Dziś, pod nieobecność amerykańskich inwestorów, może to być ułatwione.
Czwartkowy kalendarz makroekonomiczny zamyka się o godzinie 14:00. W USA obchodzone jest Święto Dziękczynienia i do końca tygodnia brak raportów z tamtego regionu. Z Europy uwagę zwraca odczyt niemieckiego indeksu Ifo o godzinie 10:00. Prognozy zakładają spadek do 105,2 pkt. z 106,4 pkt. w październiku. O 14:00 śledzić należy konferencję prasową po spotkaniu Merkel-Monti-Sarkozy. Rozmowy mają dotyczyć planów budżetowych na kolejne lata i pomysłów na pobudzenie wzrostu gospodarczego we Włoszech.
Źródło: Dom Maklerski AFS