Zarówno Niemcy, jak i Francja, zwiększyły w drugim kwartale swój PKB o 0,3 proc. Europa może odetchnąć. Gospodarka strefy euro najgorsze ma już za sobą – stwierdził Jean-Claude Trichet, szef Europejskiego Banku Centralnego. Sceptycy zwracają uwagę, że w osiągnięciu dobrego wyniku pomogły Niemcom i Francji rządowe pakiety stymulacyjne, które nie mogą stanowić podstawy trwałego ożywienia. Wskazują również na pozostałe kraje eurolandu, gdzie końca spadków nie widać. Szczególnie niepokojąco wygląda sytuacja w Irlandii oraz w państwach bałtyckich. Spoza cienia rzucanego przez liderów spadku PKB nie widać innych zjawisk, dlatego największe niebezpieczeństwo pozostaje nierozpoznane. Gospodarką „szesnastki” niebawem może zachwiać organizm, którego kondycji nie da się ocenić na podstawie danych statystycznych, ponieważ wyglądają one nieźle. Organizmem tym jest hiszpański system bankowy.
Już rozmiary gospodarki, która odpowiada za ponad 10 proc. produkcji strefy euro, predestynują Hiszpanię do roli enfant terrible. Związki tego kraju z resztą kontynentu są jednak silniejsze, niż wynikałoby z ponad dwóch dekad integracji, wzajemnych inwestycji i wspólnej waluty. Hiszpański boom gospodarczy przez lata był finansowany przez zagranicę, w wyniku czego deficyt bilansu obrotów bieżących tego kraju osiągnął w ubiegłym roku monstrualną wartość 150 mld dolarów. To drugi wynik na świecie, zaraz po Stanach Zjednoczonych! W europejskiej rodzinie Hiszpania jest dłużnikiem netto, a wierzycielami – pozostałe państwa „szesnastki”. Dlatego kłopoty hiszpańskich banków mogą zagrozić stabilności całej strefy euro, rozprzestrzeniając się niczym grypa.
Likwidacja systemu ostrzegania
Nad wszystkimi hiszpańskimi instytucjami kredytowymi sprawuje kuratelę bank centralny. Banco de Espana, bo tak brzmi jego nazwa, jest powszechnie chwalony za narzucenie nadzorowanym podmiotom konserwatywnych zasad rachunkowości, dotyczących udzielonych kredytów. Dla czytelników sprawozdań finansowych banków nie ma nic ważniejszego, niż uzyskanie informacji o wierzytelnościach, których spłata jest zagrożona, zanim jeszcze pojawią się realne straty. Dotychczas obowiązujące przepisy zmuszały wszystkie dozorowane przez Banco de Espana instytucje do analizowania kredytów hipotecznych o rozmiarach przekraczających 80 proc. wartości nieruchomości, na zakup której zostały udzielone. Jeżeli zaległości w spłacie przekroczyły dwa lata, bank tworzył rezerwę na całość zadłużenia. Rozwiązanie to istotnie było zachowawcze – jak wiadomo, wartość nieruchomości stanowiącej zabezpieczenie wierzytelności nigdy nie spadnie do zera. Nieoczekiwanie w czerwcu bieżącego roku reguły zostały zmienione i w tej chwili wszystkie instytucje kredytowe tworzą rezerwy jedynie na nadwyżkę wartości udzielonego kredytu ponad 70 proc. rynkowej wartości nieruchomości. W ten sposób Hiszpania po cichu rozstała się z konserwatywnymi zasadami rachunkowości, a sprawnie działający system wczesnego ostrzegania o zagrożeniach w sektorze finansowym został zniszczony. Przy zastosowaniu obecnych przepisów informacja o niespłacalnym kredycie udzielonym przez bank pojawi się w jego sprawozdaniu dopiero w momencie upadłości dłużnika. Jeżeli klientów takich będzie wielu, bank straci płynność, do ostatniego dnia prezentując światu bardzo dobre wyniki.
Regulacje nadzoru w zakresie zasad rachunkowości są szczególnie istotne, gdy podlegające im instytucje kredytowe mają tendencję do wykładania pieniędzy na przedsięwzięcia spółek o podejrzanej reputacji. A w czasach globalnych zawirowań na rynku nieruchomości podejrzanymi stały się wszystkie branże z rynkiem tym związane. Hiszpańskie banki, na swoje nieszczęście, w ciągu ostatnich kilku lat skupiły się na udzielaniu kredytów deweloperom. Wartość ich zadłużenia jeszcze w 2000 r. wynosiła niewiele ponad 33 mld euro, aby osiągnąć poziom 318 mld euro w roku 2008, co oznacza ponadośmiokrotny wzrost w ciągu ośmiu lat. Przedsiębiorstwa budowlane są winne hiszpańskim bankom więcej, niż wynosi kwartalny PKB całego kraju.
Burza przeszła bokiem
Hiszpania odczuwa kryzys, a deweloperzy zostali nim dotknięci w większym stopniu niż inne branże, ale udało im się uniknąć spektakularnych upadłości. Wydaje się, że burza przeszła bokiem, zahaczając jedynie o dwie duże spółki budowlane, Metrovacesa i Inmobiliaria Colonial. Obie nie wytrzymały obciążeń i w zamian za umorzenie pozostałych do spłaty kredytów oddały część swoich akcji bankom. Z lektury komunikatów iberyjskich deweloperów wyłania się jednak znacznie mniej korzystny obraz. Jakby dotknięte zarazą, w ciągu kilku miesięcy wszystkie znaczące spółki poinformowały o refinansowaniu zadłużenia, którego nie były w stanie regulować zgodnie z umową. Pierwsza była Grupo Aisa, a następnie po kolei Afirma Grupo Inmobiliario, Reyal Urbis, Renta Corporacion Real Estate, Realia. Nie dość, że znaczna część akcji kredytowej hiszpańskiego systemu bankowego doby kryzysu przypada na sektor budowlany, to jeszcze skupia się na tych przedsiębiorstwach, które nie najlepiej radzą sobie ze spłatą dotychczasowych zobowiązań. Rodzą się podejrzenia, że kredytodawcy obawiają się upadłości wielkich dłużników i usiłują temu zapobiec bez względu na koszty, w myśl maksymy: Jeśli jesteś winien bankowi milion, to twój problem. Jeśli jednak jesteś winien miliard, to już jest problem banku.
Banki wspomagają nietrafione przedsięwzięcia budowlane na różne sposoby, nie ograniczając się do oferowania dodatkowych pieniędzy. Już pierwsze trudności ze sprzedażą świeżo wykończonych domów i mieszkań spotkały się z reakcją finansistów. Woleli nie czekać, aż kredyt udzielony na nikomu niepotrzebną budowę przestanie być spłacany i umarzali go, przejmując w zamian puste budynki. Deweloperzy, uwolnieni od niewdzięcznej czynności poszukiwania nabywcy na swój produkt, chętnie pozbywali się zapasów. W ten sposób hiszpański sektor finansowy stał się największym właścicielem nieruchomości w kraju. Skala zjawiska jest na tyle duża, że wiele banków powołało do życia własne spółki, których jedynym zadaniem jest spieniężenie niechcianych aktywów. W porozumieniu z „matką” oferują one niezwykle korzystne warunki sprzedaży, począwszy od dyskonta sięgającego 50 proc., poprzez kredyt z zerową marżą, aż po… gwarancje odkupu nieruchomości w przyszłości.
Zbiorowy wysiłek hiszpańskich instytucji finansowych, wkładany w kreację wizerunku, jest skuteczny – niepokojące zjawiska pozostają niedostrzeżone. Wprost przeciwnie, branża doczekała się pochwał. Dobrym przykładem jest opublikowany we wpływowym magazynie „Forbes” artykuł o symptomatycznym tytule „Hiszpańskie banki znajdują się w szczytowej formie”. Hiszpańskie banki okazują się twierdzami europejskiego systemu bankowego – pisze autor. Nie ukrywa, że analizował jedynie podstawowe dane finansowe z komunikatów giełdowych i nie wnikał w zjawiska leżące u ich podstaw. Zaniechanie tego typu umożliwia ukrywanie prawdziwej twarzy systemu bankowego, przynajmniej do czasu, kiedy odsłonią ją zjawiska znajdujące się poza kontrolą zainteresowanych.
Deflacja
Ani Banco de Espana, ani żadna z podległych mu instytucji nie ma wpływu na zachowanie krajowych cen. A w tej właśnie dziedzinie pojawiło się na całym Półwyspie Iberyjskim zjawisko niepokojące – deflacja. Dawno nie spotykany w Europie i kojarzony głównie z odległą Japonią fenomen ten przejawia się spadkiem cen rynkowych. Miesięczne stopy zmian cen dóbr i usług w Hiszpanii obniżają się systematycznie od sierpnia 2008 r., a od marca roku 2009 przybierają wartości ujemne. W lipcu bieżącego roku stopa deflacji osiągnęła wartość –1,4 proc.
Spadek cen rynkowych na pierwszy rzut oka wydaje się zjawiskiem pożądanym w gospodarce. Przeciętnemu konsumentowi jawi się jako dobrodziejstwo, ponieważ za tę samą ilość pieniędzy może on kupić więcej. Chyba że zdążył wydać wszystko, nie czekając na deflację i wita jej nadejście z kredytem o pokaźnych rozmiarach. Jak dodatnia inflacja zmniejsza realny ciężar rat płaconych bankowi, tak ujemna inflacja działa w przeciwnym kierunku. Deflacja jest niekorzystna dla dłużników, ponieważ wynosi realne stopy procentowe na wysoki poziom. Rozpędzona spirala deflacyjna stopniowo zwiększa obciążenia spłacających kredyty, choćby nominalna stopa procentowa została obniżona do zera.
Z miesiąca na miesiąc zjawisko przybiera na sile, łudząco przypominając rozwój wypadków w Irlandii, która jest liderem procesów deflacyjnych strefy euro. Jeżeli ceny w Hiszpanii podążą w ślad za irlandzkimi, trudności doświadczą zarówno zadłużeni po uszy deweloperzy, jak i zwykli ludzie, spłacający raty kredytów hipotecznych.
Ci ostatni zwykle są solidnymi dłużnikami, przynajmniej dopóki mają pracę. A wysokie strukturalne bezrobocie, o którym w latach boomu gospodarczego wszyscy zapomnieli, zaczyna znowu doskwierać. W lipcu bieżącego roku stopa bezrobocia sięgnęła 18,5 proc., co oznacza ponad 4 mln osób pozostających bez zajęcia. Gorzej, że powolny, ale nieubłagany spadek zatrudnienia jest notowany od czerwca 2007 r. Procesu tego nie zatrzymał nawet ogromny program robót publicznych, uruchomiony przez władze na początku bieżącego roku. Jeżeli trend zostanie utrzymany, spełnią się czarne prognozy analityków, którzy przewidują przekroczenie przez stopę bezrobocia progu 25 proc. już wiosną 2010 r. Kto wówczas zarobi pieniądze na spłatę kredytów?
Na razie nikt nie stawia kłopotliwych pytań. Ceny akcji banków pną się ku górze na wszystkich hiszpańskich giełdach. Otwarte pozostaje pytanie, gdzie najszybciej będą spadać, kiedy ktoś powie „sprawdzam”. W Madrycie, Barcelonie, czy też w Berlinie lub Paryżu?
ARKADIUSZ KOWALSKI