Popatrzmy wpierw na dane makro. Nic dobrego nie można było znaleźć w raporcie Challengera (o planowanych zwolnieniach) i ADP (o zmianie zatrudnienia w sektorze prywatnym). Ten pierwszy rynek lekceważy, a drugi traktuje jako zapowiedź tego, co możemy zobaczyć w oficjalnym raporcie (piątek). Okazało się, że oczekiwano spadku zatrudnienia o 180 tys., a ADP ocenił, że spadło o 250 tysięcy. Bardzo zły (to eufemizm) był odczyt indeksu ISM dla sektora usług (80 procent gospodarki USA). Spadł do najniższego w historii poziomu 37,3 pkt. (z 44,4 pkt. w październiku) sygnalizując, że gospodarka pogrąża się w recesji szybciej niż tego oczekiwano. Potwierdziła ten obraz Beżowa Księga Fed (raport o stanie gospodarki). Gospodarka zwalniała we wszystkich 12 dystryktach obserwowanych przez regionalne oddziały Fed. Jednym z niewielu sektorów, który wręcz rozkwitał, był ten składający się z firm obsługujących wszelkie działania związane z bankructwami.
Jedynym pozytywem była informacja o dużej ilości Amerykanów, którzy refinansują swoje kredyty korzystając z dużego spadku ich oprocentowania. To rzeczywiście jest spory plus. W dużej części refinansowanie dało konsumentom środki na zakupy wtedy, kiedy Fed bronił gospodarki przed recesją po pęknięciu bąbla spekulacyjnego. Tym razem też ten proces może pomóc gospodarce, chociaż informacja podana przez szefa American Express może bardzo niepokoić. Twierdzi on, że ludzi o bardzo dobrych zarobkach drastycznie ograniczają wydatki, co nie zdarzało się przy okazji poprzednich zawirowań w gospodarce.
Rynek akcji jak zwykle szalał. Początek sesji był mocno spadkowy. Indeksy traciły po około dwa procent, ale byki natychmiast zabrały się do działania i błyskawicznie wyprowadziły je w obszar wartości dodatnich. Nie ma sensu szukać powodu dla takiego ruchu. Mówiło się o refinansowaniu, o pomocy dla producentów samochodów, o planie Obamy, o tym, że z Białej Księgi wynika, że stopy zejdą do zera. Jednym słowem mówiono o wszystkim, co mogłoby w końcu roku zapewnić wzrosty indeksom. Takie zwyżki utrzymywały się przez około 3 godziny poczym nagle, bez żadnej przyczyny, indeksy zanurkowały i zabarwiły się na czerwono. S&P 500 tracił już dobrze ponad jeden procent. To też trwało krótko, bo na dwie godziny przed końcem sesji indeksy błyskawicznie wróciły nad kreskę. Sesja zakończyła się wzrostami potwierdzając w ten sposób, że wtorkowy wzrost nie był jedynie odbiciem. Tyle tylko, że nawet takie „bycze” zachowanie rynku nie jest żadnym prognostykiem, bo przecież w poniedziałek dane były lepsze a indeksy padły o 9 procent.
GPW rozpoczęła sesję wzrostem indeksów, ale prawie natychmiast rynek poszedł drogą wytyczoną przez inne giełdy. WIG20 spadał, ale spadek był dużo mniejszy niż na innych giełdach (nieco więcej niż 0,5 procent). Polscy gracze niechętnie pozbywali się akcji najwyraźniej wierząc w kontynuację rajdu św. Mikołaja. Po tym spadku indeksy zaczęły pełznąć na północ i już po 1,5 godziny zabarwiły się na zielono. Widać było, że gracze nie wierzą w spadki indeksów w USA i chcą wyprzedzić publikację danych makro. Taki stan trwał jednak około godziny, poczym indeksy osunęły się i rynek wszedł w długi, prawie trzygodzinny marazm. W tym okresie WIG20 spadał około 0,5 procent. Potem jednak wszystko się posypało. Przecena indeksów na innych giełdach europejskich połączona z przeceną surowców (szczególnie miedzi szkodzącej bardzo KGHM) doprowadziła do szybkiego, prawie trzyprocentowego spadku WIG20. W końcu sesji udało się ograniczyć spadki do dwóch procent, co, jak się potem okazało, było spadkiem niepotrzebnym, bo Amerykanie tym razem postanowili być optymistami.
Piotr Kuczyński
Główny Analityk