Po bardzo „byczych” sesjach z wtorku i czwartku amerykańskie giełdy zaczęły mieć ochotę na realizacją zysków, ale niedźwiedzie miały trudne zadanie. Trudne, mimo tego, że dane makro im pomagały. Bilans handlu zagranicznego USA zdziwił inwestorów i analityków. Deficyt skurczył się w styczniu aż o 9,7 procent (do 36 mld USD).
Powodem nie był wzrost eksportu. Wręcz odwrotnie – spadł o 5,7 proc., do poziomu najniższego od września 2006. Jednak jeszcze mocniej spadł import (6,7 proc.). Po części tylko ten spadek wynikał z niższych cen ropy. Jak widać gospodarka amerykańska mniej importuje i mniej eksportuje, czyli szybko się kurczy. Publikacja indeksu nastroju Uniwersytetu Michigan (dane wstępne) nie mogła zmienić kierunku indeksów, ale nie pogorszyła też humorów. Indeks wzrósł z 56,3 do 56,6 pkt., więc praktycznie się nie zmienił pozostając na bardzo niskim poziomie. Nastroje nadal były złe, ale przynajmniej nie spadł.
Pisałem w czwartek, że do podniesienie indeksów nie wystarczy już informacja o tym, że kolejny bank będzie miał zysk w styczniu i lutym. Nie wymyśliłem jednak eskalacji i pomysłowości bankowców. W piątek Richard Parsons, przewodniczący rady nadzorczej Citigroup powiedział, że bank nie potrzebuje pomocy rządu w zwiększeniu kapitału. Powiedział też, że wierzy w pozostanie banku w prywatnych rękach. Top nadal pomagało sektorowi bankowemu. Poza tym podniesienie przez Sanford C. Bernstein rekomendacji dla Merck podnosiło ceny w sektorze producentów leków. Szkodziła indeksom korekta w sektorze paliwowym – Międzynarodowa Agencja Energii i OPEC obniżyły prognozy popytu w tym roku.
Jak widać nie było (oprócz danych o eksporcie/imporcie) powodów, żeby akcje sprzedawać, więc nic dziwnego, że sesja rozpoczęła się od zwyżek. Potem jednak część graczy postanowiła zrealizować przed weekendem zyski i indeksy zabarwiły się na czerwono. Dość szybko wróciły w okolice czwartkowego zamknięcia, ale potem rynek wszedł w marazm, co nie może dziwić – w końcu po dużych wzrostach należy się jakiś odpoczynek. Byki jednak nie poddawały się, dzięki czemu udało się zakończyć sesję niewielkimi zwyżkami. Nastroje nadal są bardzo „bycze”. To oczywiście nie znaczy, że za chwilę nie zobaczymy porządnej korekty, ale jeśli nie będzie potężna (nie zanosi się na to) to obraz techniczny rynku się nie zmieni.
Dzisiaj w Polsce kolejny, piątkowy wzrost indeksów w USA powinien doprowadzić do porannego wzmocnienia złotego. Być może znowu kurs EUR/PLN będzie testował dolne ograniczenie kanału. To, czy uda się ją przełamać zależy od reakcji rynków na dane makro publikowane dzisiaj w USA. Zobaczymy też jak rynki przyjmą pesymistyczne prognozy Goldman Sachs (do czerwca EUR/PLN wróci do poziomu 4,90 PLN) i Societe Generale. Ten ostatni bank radzi swoim klientom zaprzestanie gry na osłabiania złotego, ale zastrzega, że to nie koniec trendu spadkowego, a kurs EUR/PLN w ciągu miesiąca uderzy w 5 PLN. Analitycy, szczególnie ostatnio, nieomylnie się mylą, ale część graczy może ich posłuchać.
GPW, po czwartkowej, bardzo byczej sesji w USA, musiała rozpocząć piątek wzrostem indeksów i to rzeczywiście uczynił. Po bardzo mocnym początku pojawiła się chęć do realizacji zysków, ale nacisk podaży nie był poważny, a WIG20 rósł około 2 procent. Praktycznie od tego momentu rynek zamarł i czekał na nowe impulsy. Po publikacji danych o deficycie handlowym w USA zaczęła się realizacja zysków. Wydawało się, że końcówka będzie znowu „bycza”, bo indeksom pomagały wzrosty cen akcji w USA, ale jednak chęć zrealizowania części zysków przed weekendem była zbyt duża. WIG zakończył sesję małym spadkiem (0,4 proc.), co w niczym nie zmienia „byczego” obrazu rynku. Pamiętać jednak trzeba, że od dzisiaj gracze mogą zacząć się bać piątkowego wygasania marcowej linii kontraktów.
Łukasz Bugaj
Analityk
Xelion. Doradcy Finansowi
Źródło: Xelion. Doradcy Finansowi