Niestety, czekanie na to, aż losy koniunktury wreszcie się rozstrzygną, staje się coraz bardziej denerwujące. Z jednej strony dno z końca stycznia wydaje się być twarde – zresztą indeksy już kilka razy się od niego odbijały – a z drugiej ileż można czekać na ożywienie popytu?
Brak kupujących oznacza niską płynność rynku, która w sytuacji jednego czy drugiego gorszego dnia i wysypu zleceń sprzedaży może sprowokować sporą przecenę akcji. Zresztą w ubiegłych tygodniach mieliśmy kilka takich dziwnych sesji, podczas których ceny spadały średnio o ponad 3 proc., podczas gdy na parkietach światowych nie działo się nic nadzwyczajnego i spadki były minimalne. To właśnie niska płynność rynku przyczyniała się zwykle do tego, że nasza giełda w sytuacjach kryzysowych zachowuje się ostatnio nie najlepiej.
Niestety, zmian w tej sytuacji na horyzoncie na razie nie widać. Inwestorzy patrzą jak w obrazek na sytuację w USA, a tam nastroje zmieniają się od euforii po rozpacz. Dwa dni temu wszyscy cieszyli się z lepszych od oczekiwań wyników finansowych niektórych spółek, a w czwartek dla odmiany gorsze od prognoz wyniki (a dokładniej pisząc większe straty) ogłosił bank Merrill Lynch. Nie wywołało to paniki, ale skutecznie schłodziło nastroje na parkietach w USA, które zakończyły dzień w okolicach zera. To oznacza, że w Europie Zachodniej znów może być bezwietrznie.