WIG20 stracił zaledwie 0,7 proc., a obrazujące koniunkturę wśród mniejszych spółek mWIG i sWIG – jeszcze mniej, bo o 0,2-0,4 proc. W ciągu dnia straty były większe, ale po części zostały odrobione w końcówce. Właśnie wtedy, gdy do Warszawy dotarły złe wieści z amerykańskiej gospodarki. Polska giełda należała w środę do najsilniejszych w regionie – np. budapeszteński BUX stracił aż 1,4 proc. – i wypadł nieźle na tle największych parkietów Starego Kontynentu, które straciły 0,5-0,6 proc. A i aktywność inwestorów była wysoka – przekroczyła 2 mld zł. Nie grozi nam więc inwestycyjny marazm.
Inna sprawa, że największy test wciąż może być jeszcze przed warszawskimi graczami. Dopiero w czwartek inwestorzy będą mieli okazję, by zdyskontować w całości złe nastroje, które zagościły na amerykańskich parkietach. Indeksy za Oceanem spadały od 1,3 do 2,6 proc., co zapewne nie pozostanie bez wpływu na kondycję rynków azjatyckich i europejskich. Na szczęście WIG20 ma jeszcze spory zapas do strefy 3600-3700 pkt., której przebicie mogłoby oznaczać definitywne zakończenie hossy. Po środowym niewielkim spadku indeks największych spółek jest w okolicach 3870 pkt., czyli raptem jeden procent pod pobitym dwa tygodnie temu rekordem wszech czasów. Jeśli inwestorzy w USA zapomną o zagrożeniach dla amerykańskiej gospodarki – a takie okresy amnezji często im się zdarzają – to szczyt może jeszcze paść.
