„Dlaczego banki upubliczniły ich nazwiska? Bo chcą sprzedać ciążące im długi. Umieściły więc ogłoszenia o sprzedaży, a obok dane klientów. Deutsche Bank PBC: imiona, nazwiska, miasta i wysokość długu, a BPH także adresy zamieszkania. Na listach znaleźli się obok siebie ludzie, którzy przez lata nie spłacali kredytów wartych nawet 3 mln zl, i dłużnicy tacy jak Piotr G. z zaległością… 428,41 zł.”, pisze „Dziennik”.
Sabina Salamon, rzeczniczka DB PBC wyjaśnia: „- Sprzedajemy zadłużenia długoterminowe […]. Zawsze kontaktujemy się z dłużnikami, zazwyczaj kilkakrotnie wysyłamy listy polecone. Jeśli klient przez długi czas się nie zgłasza, możemy sprzedać wierzytelność” – tłumaczy. Ale czy można też upublicznić nazwiska? „- Ograniczamy podawane dane do minimum” – broni się Salamon. „- A wcześniej robimy wszystko, żeby zachęcić klientów do kontaktu z bankiem i negocjowania warunków spłat.”
To, co rzeczniczka nazywa „minimum”, rozmówcy „Dziennika” nazywają inaczej: to publiczny lincz. „- Automatyczne publikowanie danych człowieka, który zapomniał albo przeoczył jakieś niewielkie opłaty, narusza jego godność” – mówi wprost prof. Zbigniew Hołda, prawnik i adwokat.
„Niestety, polskie prawo nie staje po stronie takich ludzi. Przepisy mówią jasno: bankom wolno ujawnić dane klientów. – Aby coś sprzedać, trzeba to pokazać, zasada ta dotyczy także wierzytelności – mówi Małgorzata Kałużyńska-Jasak, rzecznik prasowy Głównego Inspektoratu Ochrony Danych Osobowych. Bank musi więc opublikować kwotę zadłużenia i dane dłużnika, żeby podać kupcom komplet informacji.”, czytamy dalej.
Więcej na ten temat w „Dzienniku”.