Jak w dzisiejszych realiach zdefiniować społeczną odpowiedzialność sektora finansowego?
– Zagadnienie rozumiem całościowo, co oznacza rozłożenie społecznej odpowiedzialności sektora na wiele podmiotów; bank centralny, instytucje nadzorcze, różne banki – poczynając od tych tradycyjnych, uniwersalnych, po inwestycyjne, a także innych uczestników rynku, jak choćby fundusze inwestycyjne. W obecnych realiach sektor finansowy jest ogromną konstrukcją, w ramach której działa wielu powiązanych ze sobą graczy. Istotą zdrowych zachowań wszystkich tych graczy powinna być dbałość o zachowanie równowagi systemu, wszak bank to instytucja zaufania publicznego. Lata 2007–2009, kiedy odnotowaliśmy turbulencje sektora, miały swoje źródło w czasie bezpośrednio po zamachach terrorystycznych w Nowym Jorku, kiedy to polityka FED oparta na niskich nominalnie, a realnie ujemnych stopach procentowych, okazała się błędem rzutującym na kondycję branży i stan całej gospodarki.
Ten impuls wywołał zbyt agresywne zachowania dużej części rynków finansowych, które w poszukiwaniu zysków zdecydowały o ryzykownej polityce, kosztem odejścia od tradycyjnych instrumentów – w obliczu niskiej stopy procentowej. Negatywnej roli banków inwestycyjnych w tym procesie nie wyłapał w porę nadzór finansowy. Wielcy gracze podejmowali nierozważne decyzje w przekonaniu, że „zbyt wielki, żeby upaść”, może w każdych okolicznościach liczyć na pomoc państwa. Tymczasem niezależnie od miejsca w systemie, każdy z graczy powinien przejawiać troskę o stabilność całej konstrukcji. Wstrząsy na rynku, w tych okolicznościach podważają poczucie bezpieczeństwa użytkowników systemu, tj. obywateli. Sprawą wielkiego znaczenia są obecne prace nad procedurami kontrolowanej upadłości, co ma dwojakie znaczenie. Bank Lehmann Brothers upadał w sposób niekontrolowany. Musimy być przygotowani na takie sytuacje, by uniknąć poszukiwania rozwiązań ad hoc, lecz posłużyć się gotowymi instrumentami, wypracowanymi „z góry”. Jednocześnie obserwujemy prewencyjne oddziaływanie na wielkie podmioty, które muszą mieć świadomość, że w razie prowadzenia niedostatecznie odpowiedzialnej polityki mogą dobiec kresu jako instytucje.
Dziś wiemy już, jakie działania należy zastosować, by miast wpadać w popłoch zażegnać niebezpieczeństwo. Jednocześnie sama możliwość wdrożenia procedur upadłościowych, wpływa prewencyjnie i dyscyplinująco. Również banki centralne odebrały lekcję. Zgodnie z regułą Taylora, jeżdżącego teraz po świecie z cyklem wykładów, złamanie w latach 2001–2003 zasady utrzymania stóp procentowych w relacji właściwej dla dynamiki gospodarki i poziomu inflacji wywołało kryzys. Używam tego określenia nieprzypadkowo, bo z kryzysem mamy do czynienia wówczas, gdy nie da się kontynuować pewnego rodzaju postępowania czy zachowań! Jak zwykle w sytuacjach kryzysu, terapia, mimo że bolesna, przyniosła oczekiwane efekty. Nie oznacza to jednak wykluczenia możliwości wystąpienia kryzysu na przyszłość – żadne procedury i zapisy prawne tego nie gwarantują.
W niedawnej debacie podczas Gdańskiego Areopagu analizował Pan źródła i społeczne implikacje ubóstwa…
– Generowanie zysków z posiadanego kapitału inaczej wygląda w oczach społeczeństw najzamożniejszych i ich najbogatszych warstw, a inaczej z perspektywy warstw czy całych społeczeństw, które są biedne. Pytaniem, które czeka na odpowiedź jest: na ile oderwanie najbardziej zamożnych obywateli od realiów dnia codziennego destabilizuje całą strukturę społeczną. Grupy zamożne mają dostęp do szerokiej palety instrumentów finansowych, inna sprawa, na ile bezpiecznych. Grupy biedne, w braku dostępu do instytucji finansowych i ich oferty, padają łupem podmiotów o małej wiarygodności, które oferują tym wykluczonym dostęp do swoich usług.
Jak zatem zmienić ten stan rzeczy?
– Rolą instytucji nadzoru jest objęcie swoim zasięgiem tych parabanków, weryfikacja ich wiarygodności finansowej i skuteczne egzekwowanie dobrych praktyk, gwarantujących rzetelność w relacjach z klientem. Warto również prześledzić rozwiązania, które od lat skutecznie funkcjonują na rynku niemieckim, gdzie zróżnicowanie podmiotów w połączeniu z ofertą dostosowaną do specyfiki i potrzeb wielu grup docelowych od lat przynosi dobre efekty, także społeczne.
W tym miejscu warto wspomnieć, że rynek niemiecki okazał się odporniejszy na skutki kryzysu niż amerykański czy brytyjski. Różnorodność podmiotów o różnej skali i profilu działania to zjawisko potrzebne, a nawet pożądane. Tak zatem należy postrzegać kierunek rozwoju sektora i branży.
Wracając zaś do kwestii ubóstwa – należy przeciwdziałać zamykaniu się enklaw niskiego dochodu, które blokują drogi awansu. Warte upowszechnienia w tym względzie są doświadczenia krajów nordyckich, co nie wyklucza efektywności ekonomicznej – przypomnę, że Finlandia z powodzeniem wypełniła kryteria Maastricht. Osobiście opowiadam się za systemem mieszanym, gdyż redystrybucja dochodów realizowana przez państwo, nie zawsze jest efektywna – finansowo i społecznie. Oznaczać to powinno szerokie otwarcie dla instytucji, stowarzyszeń i organizacji pozarządowych, które służyłyby poprawie bytowania społeczeństwa jako całości. To może się opłacać również zamożnym członkom społeczeństwa, do filantropii których odwoływał się już Milton Friedman. Tym więcej że bycie bogatym w biednym społeczeństwie to sytuacja niekomfortowa.
Mechanizmy łagodzące nierówności społeczne to zadanie na dziesięciolecia, dla współczesnych społeczeństw o tyle ważne, o ile stawiają na zrównoważony rozwój, również w jego społecznym wymiarze. Ta zasada ma, jak się okazuje, uniwersalne zastosowanie. Podobnie w odniesieniu do oferty finansowej adresowanej do mniej uposażonych grup społeczeństwa, warto kierować się kupiecką zasadą „tani produkt, większy obrót”! Budowa zróżnicowanego i elastycznego systemu usług finansowych zakłada podpatrywanie doświadczeń azjatyckich w obszarze mikropożyczek czy propagowanych przez de Soto w krajach Ameryki Łacińskiej instrumentów wspierania przedsiębiorczości. Słowem otwierajmy instytucjonalne furtki na rzecz różnorodnych ścieżek rozwoju, szukając w pragmatyczny sposób inspiracji i syntezy rozwiązań skandynawskich, amerykańskich i pochodzących z krajów słabiej rozwiniętych.
W przedmiocie ostatniego sporu między Narodowym Bankiem Polskim a rządem już zabierał Pan głos…
– W czasie, kiedy uczestniczyłem w pracach Rady Polityki Pieniężnej, miałem poczucie współodpowiedzialności za stabilność pieniądza. Miałem to szczęście, że nasze ostre niekiedy spory były wolne od wpływów politycznych i na ogół pozostawały wewnętrzną sprawą NBP. Warto również pamiętać, że osiągnięty w marcu 2010 r. cel inflacyjny – dwa miesiące po zakończeniu naszej kadencji – to efekt decyzji podjętych na początku roku 2008, bowiem opóźnienie pomiędzy decyzją a jej efektami wynosi, co wiedzą specjaliści, 7 kwartałów!
Przechodząc do dzisiejszych kontrowersji, przypomnę, że uchwała RPP z grudnia 2006 r. powstawała przez trzy miesiące. Leszek Balcerowicz miał świadomość, że to najpewniej ostatni taki dokument powstający pod Jego kierownictwem, stąd szczególna dbałość o jej ostateczny kształt, na który istotny wpływ wywarł Jerzy Pruski, mający w małym palcu księgowość banku centralnego. Mówię o tej kuchni, bo w efekcie w par. 1 zapisano, „wyliczając rezerwę na ryzyko kursowe, uwzględnia się wielkość przychodów niezrealizowanych powstałych w wyniku zmian kursu złotego”.
Zaprenumeruj miesięcznik finansowy „Bank” |
Zarząd NBP, dokonując ostatniego wyliczenia zysku, zignorował ten zapis. W reakcji RPP dokonała zmiany uchwały. Istota zmiany polega na zastąpieniu „uwzględnia się” określeniem „odejmuje się”. Zapis elastyczny ustąpił kategorycznemu i ze swej istoty obligatoryjnemu! To merytorycznie dyskusyjne, gdy zważyć, że wyliczeń dokonuje się na dzień 31 grudnia, a nie można wykluczyć, że akurat na koniec roku dojdzie do przejściowego osłabienia kursu. W świetle obecnego zapisu może to doprowadzić do skrajnych decyzji, z całkowitym rozwiązaniem rezerwy łącznie, gdyby przychody niezrealizowane okazały się przejściowo bardzo wysokie.
W ostatnich tygodniach otrzymujemy sprzeczne sygnały – korekty w górę prognoz dla polskiej gospodarki towarzyszą ostrzeżeniom przed pogłębiającą się nierównowagą budżetową…
– Manewr w istocie pozostaje niewielki, myślę o redukcji deficytu. Gdy zważyć, że wydatki sztywne są umocowane ustawowo i takoż waloryzowane, wszelkie zmiany muszą mieć sankcję ustawową, na co w roku wyborczym brak widoków. Pozostają zatem wydatki elastyczne, lecz ich łączna suma nie przekracza ¼ budżetu. Decyduje zatem efekt skali. Również wzrost gospodarczy nie przyniesie nadzwyczajnych fajerwerków. Prognozy instytucji zewnętrznych z poziomu 2 proc. skorygowano w górę, ale tylko o dziesiąte części punktu procentowego, więc właściwie w granicach błędu pomiaru. Jeśli popatrzymy z perspektywy poprzedniego cyklu koniunkturalnego, to zauważymy, że po spowolnieniu lat 2001–2002 dosyć niemrawe ożywienie nastąpiło w 2003 r., a mocniejsze przyspieszenie dopiero w kolejnym, 2004 r. Ale wtedy była to sytuacja nadzwyczajna – przyspieszenie było w istotnym stopniu wynikiem wzrostu popytu wewnętrznego spowodowanego obawami konsumentów przed wejściem do Unii. Eliminacja czynnika nadzwyczajnego oznacza w latach 2003–2005 wzrost na poziomie nieco powyżej 3 proc. Zatem prognozę na lata 2010–2011 postrzegałbym podobnie. Skoro tak, nie wyciągnie nas z deficytu wzrost gospodarczy. Korekta ministra finansów, który tegoroczny deficyt obniża w prognozie z 7,2 do 6,9 proc., niewiele tu zmienia. Czy 2011 r. oznacza istotną zmianę? Trudno ocenić. Z pewnością mamy do czynienia z ogromnym wyzwaniem. Pozostaje myśleć o porządkowaniu dochodów budżetu, w pierwszym rzędzie w obszarze podatków pośrednich, przez ujednolicanie VAT zgodnie z regulacjami europejskimi.
Jak zatem ocenia Pan szanse wejścia do strefy euro?
– Formuła przyjęta w Radzie Polityki Pieniężnej mojej kadencji zawierała się w zaleceniu – wejść tak szybko, jak to możliwe, przez co rozumieliśmy wypełnienie kryteriów z Maastricht. W tym względzie najbardziej optymistyczna data to 2014 r., zatem od 2015 r. bylibyśmy w strefie euro. Lecz obecnie skłonny jestem do zmiany poglądu. Biorąc pod uwagę kryterium poziomu deficytu budżetowego i nową perspektywę finansową UE na lata 2014–2021, kiedy to Polska ma szansę pozyskać znaczne środki unijne na kontynuację kosztownych inwestycji infrastrukturalnych (a przypomnę, że spożytkowanie tych funduszy wiąże się z nakładami budżetu – wkład własny), przyjdzie nam policzyć, co się bardziej opłaca. Może się pojawić realny wybór, czy przesuwając trochę w czasie wejście do strefy euro, pozyskać i spożytkować więcej unijnych środków, czy też za wszelką cenę dążyć do obniżenia deficytu zgodnie z Maastricht i szybciej mieć euro. Doświadczenia Estonii, która zamroziła wzrost płac i za cenę 20 proc. bezrobocia wypełniła kryteria Maastricht, będą istotne, o ile 1 stycznia 2011 r. wejdzie ona do strefy euro. To da odpowiedź na pytanie o otwartość strefy, choć miejmy świadomość, że Polska to w skali Europy duży kraj, a Estonia należy do najmniejszych.
Na zakończenie – wszak rozmawiamy w Gdańsku, jednym z miast gospodarzy Euro 2012 – jak Pan widzi ekonomiczny wymiar tego projektu?
– W tej kwestii jestem raczej życzliwym obserwatorem niż osobą znającą zagadnienie. Wydaje się jednak, że obok inwestycji w obiekty sportowe i towarzyszącą infrastrukturę, co tu i teraz napędza gospodarkę, sama impreza pomoże promować nasz kraj i jego walory. Skoro jednak samorządy zabiegały o lokalizacje imprezy w ich miastach, do nich należy odpowiedź na pytanie, co dalej? Odwoływałem się do doświadczeń niemieckich banków, zatem jeszcze raz posłużę się obserwacją dorobku zachodniego sąsiada. Allianz Arena w Monachium zarabia na siebie. Być może dzięki właściwie dobranemu zarządowi tego obiektu. Od tego, komu samorząd powierzy zarządzanie obiektami Euro 2012 po zakończeniu imprezy, zależeć będzie, czy Baltic Arena i inne obiekty tętnić będą życiem, czy pozostaną martwymi strefami na gospodarczej mapie miasta i regionu. Permanentne wykorzystanie i wielofunkcyjny charakter tych obiektów to warunek powodzenia na przyszłość.
Prof. dr. hab. Dariusz Filar
Profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Gdańskiego. Zajmuje się zarządzaniem międzynarodowym, funkcjonowaniem przedsiębiorstw transnarodowych, polityką pieniężną, makroekonomią. Na początku lat dziewięćdziesiątych ub. wieku, visiting profesor na University of Michigan, Ann Arbor –USA. W latach 1999–2004 główny ekonomista Banku Pekao SA w Warszawie. Wchodził także w skład Europejskiej Rady Ekonomicznej. Od 2004 do 2010 r. był członkiem Rady Polityki Pieniężnej.