Po wtorkowej korekcie byki w USA musiały podnieść indeksy po to, żeby pozostać w grze. Nie było to jednak proste, mimo że bardzo pomogły im w tym dziele dane makro. Były wyjątkowo, pozytywnie zaskakujące. Zamówienia na dobra trwałego użytku zwiększyły się w lutym o 3,4 proc., a co bardziej istotne zamówienia bez środków transportu zwiększyły się o 3,9 proc.
Oczekiwano w obu kategoriach spadku o dwa procent. Problem jednak w tym, że dane ze stycznia zweryfikowano w dół. Wcześniej podawano, że zamówienia spadły o 4,5/3 proc., a okazało się, że naprawdę spadła aż o 7,3/5,9 proc. Nic dziwnego, że zobaczyliśmy odbicie.
Dobre były jednak także dane z rynku nieruchomości. Sprzedaż nowych domów wzrosła o 4,7 procent. (oczekiwano spadku). Jeśli spojrzy się na dane ilościowe to wygląda jeszcze lepiej, bo oczekiwano sprzedaży 300 tysięcy domów, a sprzedano 337 tysięcy. Wzrost procentowy jest mniejszy, bo sprzedaż poprzedniego miesiąca zweryfikowana w górę (ale i tak była historycznie najniższa). Zdecydowanym minusem było jednak to, że mediana cenowa spadła o rekordową wartość (18,1 proc.) w stosunku do zeszłego roku. To najniższa mediana od grudnia 2003 roku.
Rynek akcji zachowywał się na pozór zadziwiająco. Wydawało się, że byki wykorzystają dobre dane makro i nic ich nie powstrzyma. Okazało się jednak, że znalazło się coś, co graczy wystraszyło. Tym czymś była aukcja obligacji pięcioletnich. Okazało się, że żeby sprzedać 34 mld USD długu trzeba było zaoferować znacznie większą od oczekiwanej rentowność. Poza tym bardzo słaby był popyt. Taki wynik aukcji zaniepokoił graczy, szczególnie, że przedtem w Wielkiej Brytanii podobna aukcja zakończyła się niepowodzeniem. Wzrosła rentowność obligacji (mimo że Fed kupował obligacje za 7,5 mld USD), a indeksy zaczęły spadać. Gracze zaczęli się obawiać, że rosnące ceny obligacji, czyli rynkowe stopy procentowe, utrudnią poprawę sytuacji w gospodarce, a poza tym będą konkurencją dla akcji.
Po początkowych, dużych wzrostach, indeksy zaczęły się osuwać i ten proces trwał prawie przez całą sesję. Na godzinę przed końcem sesji indeks S&P 500 tracił już blisko dwa procent, a klęska zaglądała bykom w oczy. Nic dziwnego, że właśnie wtedy popyt zaatakował. W końcu przecież byki miały po swojej stronie dane makro. Być może bezpośrednim impulsem szarży byków była informacja o porozumieniu General Motors ze związkami zawodowymi. Dzięki temu atakowi udało się zakończyć sesję jednoprocentowym wzrostem indeksów, ale nie jest to wielki sukces byków.
W Polsce rynek walutowy zareagował osłabieniem złotego na informację o upadku rządu czeskiego. Pozostająca w tak niepewnych rękach prezydencja UE nie jest czymś, co rynki mogłyby pokochać, więc nic dziwnego, że kurs EUR/USD spadał, a to szkodziło walutom regionu. Szczególnie mocno traciła korona, ale już na przykład forint stabilizował się. U nas zresztą też gwałtowne osłabienie szybko się zakończyło, a kursy zaczęły się osuwać. We wzmocnieniu złotego pomagały dobre nastroje panujące na giełdach i szybkie odreagowanie na rynku EUR/USD, ale te czynniki w okolicach południa przestały działać. Zwolennicy słabszego złotego niespecjalnie potrafili to jednak wykorzystać. Nie wykorzystali też dość dziwnego komunikatu MF. Ministerstwo Finansów szacuje, że deficyt budżetu w pierwszym kwartale wyniesie 12,3 mln zł i 16,9 mld zł w pierwszy półroczu, ale nie rozważa zwiększenia deficytu, który na koniec roku ma wynieść 18,2 mld zł. Jednym słowem: cudotwórcy. Decyzja Rady Polityki Pieniężnej, która obniżyła stopy procentowe o 25 pb. (do 3,75 proc.) w żadnej mierze nie zaszkodziła złotemu. Według mnie w innej sytuacji też by nie zaszkodziła, ale tutaj naszej walucie pomagała dodatkowo poprawa nastrojów po publikacji danych makro w USA.
GPW zachowała się w środę rano podobnie jak inne rynki europejskie, ale była wyraźnie silniejsza od rynków w Niemczech i Francji. Pozostawał jednak w tyle za rynkiem węgierskim. WIG20 na początku sesji spadł, ale natychmiast pojawił się popyt i poprowadził rynek na północ. W dalszym ciągu rynek był bardzo szeroki – rosły zarówno duże jak i małe spółki. W drugiej części sesji najmocniejsze były Lotos i PKN. Enuncjacje medialne mówiące o zamiarach rządu, który chce odkupić obowiązkowe rezerwy ropy tych firm na początku sesji były lekceważone. Pojawił się jednak wicepremier Waldemar Pawlak, które potwierdził, że rząd rzeczywiście ma takie zamiary. Ceny akcji szybko drożały, ale mam wrażenie, że nic z tego pomysłu w tym roku nie wyjdzie. Budżet będzie w opłakanym stanie i wątpliwe, żeby chciał dodatkowo zwiększać dług.
Na GPW, podobnie jak na rynku walutowym, kropkę nad i postawił początek sesji w USA i publikacja danych z amerykańskiego rynku nieruchomości. WIG20 zwiększył skalę zwyżki i pozostawało czekać na to, jak wysoko zawędruje. Sesję zakończyliśmy pięcioprocentowym wzrostem, co niespecjalnie mi się podoba, bo taka euforia jest zazwyczaj w dłuższym okresie szkodliwa. Faktem jednak jest, że wtorkowy marazm połączony z dużymi obrotami okazał się być przygotowaniem nie do korekty, a do wzrostu. Obroty w środę były jeszcze większe. To, co widzieliśmy w środę sygnalizuje, że rynek nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Co prawda naszemu rynkowi jakaś korekta się po tak dużym wzroście należy, ale najważniejsze jest to, ze sygnały kupna nadal obowiązują.
Piotr Kuczyński
główny analityk
Xelion. Doradcy Finansowi
Źródło: Xelion. Doradcy Finansowi