Wszystko dzięki nakładom inwestycyjnym, jakie będą musiały ponieść działające w naszym kraju spółki.
Narodowy plan wprowadzenia euro, nad którym pracuje rząd, ma zostać przedstawiony w pierwszym kwartale przyszłego roku. Poznamy wówczas m.in. termin, w którym złoty zostanie zastąpiony walutą Unii. Jacek Rostowski, minister finansów, obstaje przy pierwszym stycznia 2012 r.
Premier Donald Tusk mówi, że możliwe jest przesunięcie tego terminu. – Ale wejście do ERM II i ustalenie ostatecznego terminu przyjęcia euro może stymulować wzrost naszej gospodarki – mówi Jakub Bojanowski, partner Deloitte. – Szacujemy, że minimalne nakłady inwestycyjne, jakie będą musiały ponieść polskie przedsiębiorstwa, by przygotować się do zmiany waluty, wyniosą 3,5 mld zł – dodaje.
Wejście do strefy euro dla naszych firm wiąże się przede wszystkim z potężnymi nakładami inwestycyjnymi na informatykę i dopasowanie systemów księgowych. Największe wyzwanie czeka resort finansów oraz urzędy podatkowe, bo zarządzają i obsługują cały system podatkowy.
Inwestycje mogą wynieść nawet ponad 600 mln zł. Niewiele mniej pracy będzie miał wypłacający emerytury ZUS. Na przeliczenie składek wyda 88 mld zł rocznie, a na informatyzację ok. 264 mln zł.
– Nakłady poniosą też instytucje prywatne. Duży bank komercyjny o przychodach 3,5 mld zł na wprowadzenie euro wyda 10,5 mln zł. Duża grupa energetyczna (przychody 5,5 mld zł) – ok. 16,5 mln zł – wylicza Jakub Bojanowski.
Pieniądze przeznaczone zostaną na dostosowanie systemów informatycznych, przeliczenie rachunków, zmiany oferty kredytowej i depozytowej ze złotych na euro oraz przeliczenie już istniejących lokat i kredytów na europejską walutę. Mikrofirmy także będą musiały zapłacić. Taksówkarz np. ok. 360 zł. To koszt przystosowania licznika i kasy fiskalnej do pokazywania opłaty i paragonu w dwóch walutach.
W ciągu czterech lat 2009- 2012 potrzeba będzie więc setek nowych specjalistów, przede wszystkim z branży informatycznej, ale także księgowych i prawników.
Lecz euro to nie tylko koszty, ale i korzyści. Niemal wyeliminowany zostanie np. problem opcji walutowych, czyli zabezpieczenia firm przed ryzykiem kursowym. Większość naszych przedsiębiorstw transakcje prowadzi w ramach Unii.
Wspólna waluta dla nich oznacza brak ryzyka związanego ze zmianą ceny złotego wobec euro. Unia ma także zdecydowanie niższe stopy procentowe niż my, a od nich zależy oprocentowanie kredytów. Gdyby euro wprowadzić już dziś, to oszczędności przedsiębiorstw z tytułu niższych rat kredytów wyniosłyby rocznie 4,9 mld zł. Zmniejszy się także ryzyko ponoszone przez klientów indywidualnych. Kredyty będą tylko w euro.
Stare długi w złotych przeliczone zostaną na tę walutę. A to oznacza, że niemal znikną spready i wahania kursowe. Wprawdzie obecne kredyty we frankach szwajcarskich nadal pozostaną, ale wahania kursowe pary EURO/CHF są zdecydowanie mniejsze niż złotego wobec każdej z tych walut.
Do tego w końcu dowiemy się, ile faktycznie znajduje się waluty poza oficjalnym obiegiem finansowym. Osoby, które oszczędności trzymają w szufladach, będą musiały przyjść do banków i je wymienić. Przy okazji instytucje finansowe będą miały szansę pozyskania nowych klientów. Jak szacuje ZBP, nadal ok. 40 proc. Polaków w ogóle nie korzysta z żadnych usług bankowych.
Beata Tomaszkiewicz