20% wszystkich żurawi budowlanych świata pracowało do niedawna na terenie tego miasta. Dziś to centrum finansowe Chin, w którym trudno przetrwać bez… wizytówki. Wrażeniami z życia w mieście o liczbie ludności odpowiadającej połowie Polski dzieli się z nami Magdalena Majorek, od 3 lat pracująca w agencji reklamowej w Szanghaju.
Malwina Wrotniak, Bankier.pl: To miasto było niewielką rybacką wioską, a dziś jest wielkim centrum finansowym Chin, z liczbą ludności równą połowie Polski. Jak wyrósł ten kolos?
Magdalena Majorek: Historia mówiąca o tym, jak to Szanghaj był malutką wioską rybacką, a potem stał się metropolią, nie jest do końca prawdziwa. W połowie XIX w. mieszkało tu ponad 300 tys. ludzi i całkiem nieźle rozwijał się handel. Do portu docierały z głębi lądu ładunki bawełny i jedwabiu, ryżu, herbaty i opium. Towary wysyłano stąd aż do dalekiej Japonii. W związku z tym, w mieście zaczęli osiedlać się przedsiębiorcy – także z innych krajów.
Szanghaj miał się świetnie, ale po roku 1945 rozwój miasta został zablokowany, aż do lat 90. ubiegłego stulecia. Wtedy to wprowadzono tu wiele reform (ulgi podatkowe, specjalną strefę handlową, zezwolenie na napływ obcego kapitału), powstała giełda papierów wartościowych, a miasto dostało zezwolenie na użytkowanie wpływów budżetowych na własne potrzeby. Można więc stwierdzić, że tak naprawdę Szanghaj rozwija się od 20 lat.
Może i niedługo, ale za to szybko.
To prawda, tempo jest wprost niewiarygodne. Jeszcze niedawno mówiło się, że jedna piąta wielkich żurawi budowlanych z całego świata pracuje w Szaghaju. Teraz widać efekty. Dosłownie kilkanaście lat temu na Pudongu – dzielnicy leżącej po prawej stronie rzeki Huanpu – pasły się krowy, a rolnicy uprawiali ryż. Dziś są tu najsłynniejsze szanghajskie wieżowce, cała strefa biznesowa, biura i galerie handlowe. Jak Pani sama zauważyła, w mieście żyje 20 mln ludzi, a według innych szacunków nawet 30.
Czy ktokolwiek kontroluje jeszcze rozrost tego miasta? Pnie się bardziej w górę, czy wszerz?
W Chinach wszystko podlega kontroli, rozwój miasta też. Rośnie dziś i w górę, i wszerz, wchłaniając okoliczne wsie i miasteczka. W latach 90. Szanghaj przejął całe wschodnie wybrzeże Huanpu – 520 tys. km2. Dziś mieszka tam ponad 2 mln ludzi.
Podobno duża część szanghajskiej ludności to kobiety?
Szanghaj to miasto kobiet i bynajmniej nie wynika to z ich liczebności. Zarówno tutaj, jak i w całych Chinach, stosunek płci żeńskiej do męskiej jest niekorzystny dla tej pierwszej (1:1,13 w grupie poniżej 15. roku życia). Niemniej jednak, to właśnie kobiety tu rządzą. Nie chcą siedzieć w domu i być zależne od mężów, chcą zarabiać dobre pieniądze i robić karierę. I widać, że udaje się im – kobiety zajmują tu ponad 30% stanowisk pracy, w tym często stanowiska kierownicze.
Rodzinna polityka jednego dziecka nadal jest żywa w narodzie?
Tak. Od momentu jej wprowadzenia [1978 r. – red.] upłynęło już ponad 30 lat, pokolenie jedynaków samo ma już dzieci. Co ciekawe, władze zgodziły się nieco załagodzić restrykcje i pary, gdzie obydwoje rodzice są jedynakami, mogą mieć drugie dziecko. Wygląda jednak na to, że Chiny będą kontynuowały politykę jednego dziecka jeszcze co najmniej do 2015 roku, jak to zapowiedziano rok temu.
Władze robią wszystko, by zachęcać młodych rodziców do posiadania dziecka, przyznając im preferencyjne kredyty mieszkaniowe i ulgi dla pierwszego potomka. Ale jest też druga strona medalu – naprawdę duże kary finansowe, jeśli parze urodzi się drugie dziecko i likwidacja wszystkich ulg.
Ta polityka, mająca opanować wzrost chińskiej populacji i utrzymać miejsca pracy, ma też swoje wady. Zachwiała równowagę płci (rodzice robią wszystko, by jedyne dziecko było chłopcem, który zaopiekuje się nimi na starość), zachwiała równowagę w modelu rodziny 2+2, spowodowała wzrost liczby sierot, zwłaszcza płci żeńskiej. Chińczycy nadal jednak tę politykę wspierają.
Mimo tak silnie zakorzenionej tradycji, styl życia jednak unowocześnia się. Symbol zachodniego konsumpcjonizmu – McDonald’s – ma nawet swoją chińską nazwę: Maidanglao. I to mi wystarcza, by sądzić, że nieznajomość chińskiego może znacznie umniejszać przyjemność z pobytu w Szanghaju. Czy można sobie tam swobodnie dać radę, posługując się tylko angielskim?
Angielski niestety nie wystarczy. Jeśli podróżuje się jako turysta, śpi w dobrych hotelach, ma się chińskiego opiekuna, który pomaga poruszać się po mieście, można odnieść mylne wrażenie, że chiński nie jest potrzebny. Nazwy ulic są dwujęzyczne, nazwy sklepów, hoteli, zabytków, stacji w metrze – podobnie. Ale wystarczy spróbować zapytać kogoś, jak dotrzeć do najbliższego McDonald’s lub jak odnaleźć ulice Hong Qiao i już rodzą się kłopoty.
Pisownia angielska to jedno, ale wymowa to drugie. Chińczycy mają bowiem swoje nazwy na międzynarodowe marki, jak właśnie McDonald’s, czyli Maidanglao czy Starbucks, czyli Xingbake. I nikt, no prawie nikt, nie zrozumie, co mamy na myśli. Nazwy ulic wymawiają zaś po swojemu i nawet nie próbują zrozumieć, jeśli ktoś stara się je przeczytać według znanych sobie zasad pisowni i czytania.
Jak zatem poradzić sobie w Szanghaju?
Najważniejsze to nosić ze sobą wizytówki. Wizytówki wszystkiego – swojego mieszkania bądź hotelu, restauracji, w której zamierza się jeść lunch, kliniki, do której pojedzie się z chorym dzieckiem czy wizytówki z adresem przyjaciół. Bez wizytówek funkcjonować się nie da. Każdy obcokrajowiec ma ją przy sobie – prywatną i firmową, angielsko- i chińskojęzyczną, przy czym ta ostatnia wersja ma zdecydowanie większe znaczenie. Lepiej nie zapominać ich, wychodząc z domu, bo można mieć kłopot z powrotem.
Do tych wizytówek przywiązuje się podobno wagę szczególną. Niepojęte, ale należy je trzymać w dłoniach niemal z namaszczeniem.
Wizytówka jest przez Chińczyków darzona wielkim szacunkiem. To jakby dowód osobisty. Dlatego wręczając ją, należy ją podać w obu dłoniach, z delikatnym ukłonem. Ten, kto zaś wizytówkę odbiera, również powinien ją wziąć obiema dłońmi i bardzo dokładnie, z dwóch stron obejrzeć, nim odłoży na stół lub schowa w portfelu. Jeśli się tego nie zrobi, będzie to odebrane jako brak szacunku dla właściciela wizytówki.
Ciekawe jest to, ze podobnie traktuje się kartę kredytową. Sprzedawca w sklepie zarówno odbiera, jak i oddaje ją, trzymając w obu dłoniach, z delikatnym skinieniem głowy.
Szanghaj stał się bliższy światu dzięki wystawie EXPO, którą gościł w 2010 roku. Jak bardzo zmieniło się miasto na tę okoliczność?
EXPO było ogromnym wydarzeniem dla miasta. Rozplakatowanym, rozreklamowanym wszędzie. Niebieski ludzik Haibao, symbol targów, królował we wszystkich rozmiarach, na wszelkiego rodzaju nośnikach.
Oprócz promocji, miasto przygotowało też infrastrukturę. Aby wygospodarować powierzchnię 5,28 km2 niemalże w centrum miasta, po dwóch stronach rzeki Huanpu władze przesiedliły 18 tys. mieszkańców i przeniosły 270 fabryk.
Od strony logistycznej, w latach 2008-10 otwarto 6 nowych linii metra, a liczba taksówek wzrosła o 4000. W specjalnie obrandowanych Taxi Expo kierowcy mieli mówić po angielsku, co nie do końca działało w praktyce.
Usprawniono też system świetlny i… można by tak wyliczać bez końca. Fakt, że gdy przyjechałam tu w 2008 roku, miasto było jednym wielkim placem budowy pod EXPO.
Co pewnie mocno dało w kość stałym mieszkańcom?
Tak, ale miało też swoje dobre strony. Na przykład powietrze – było znacznie czystsze, bo na czas imprezy zamknięto wiele okolicznych fabryk.
Zostańmy na moment przy infrastrukturze. Na Zachodzie podstawą jest dobry samochód. Jak poruszają się po Szanghaju biznesmeni?
Ci przyjezdni poruszają się z kierowcą, prywatnymi samochodami wynajętymi przez firmę. Chodzi zarówno o wygodę, jak i o to, że żaden przyjezdny z Zachodu nie dałby sobie rady na tutejszych ulicach, bo nie obowiązują tu praktycznie żadne reguły. Nie zwraca się zbytniej uwagi na światła, na reguły wyprzedzania, wymijania, postoju – każdy jedzie, jak uważa i nikt za to nikogo nie piętnuje.
Miejscowi korzystają ze wszystkich dostępnych im środków lokomocji, bardzo często z rowerów i motorowerów. Wystarczy wyjść na ulicę: jeśli jesteśmy na dużym skrzyżowaniu, widzimy całą masę jadących we wszystkich kierunkach, niezależnie od świateł. Jeśli udaje się jakoś przetrzymać rowerzystów i motocyklistów na czerwonym świetle, to w momencie zmiany na zielone, widać prawdziwą lawinę ruszających pojazdów. Wygląda to jeszcze ciekawiej, gdy pada deszcz i Chińczycy mają na sobie kolorowe (żółte, czerwone, zielone i niebieskie) stroje przeciwdeszczowe, nierzadko również torebki foliowe na butach.
Mimo oznak zachodniego stylu życia, trudno jest myśleć o Dalekim Wschodzie w oderwaniu od tradycji. Co niezmiennie przypomina, że jesteśmy w Chinach i że nigdy nie będzie to drugi Londyn czy Nowy Jork?
Po pierwsze, wśród wielkich, nowoczesnych wieżowców wciąż istnieją stare chińskie domki (hutongi). W tzw. chińskich dzielnicach, których w Szanghaju jest wiele, nadal można spotkać wielu lokalnych mieszkańców ubranych w pidżamy i kapcie – to taki domowy strój, w którym wychodzi się na pobliski bazar po obiad czy kolację. W mieście jest mnóstwo maleńkich sklepików lub straganów z pierożkami, z których Szanghaj słynie, bułkami robionymi na parze czy słodkim ziemniakiem.
Nigdzie indziej nie spotkamy też przedziwnej konstrukcji przedmiotów (np. 30 wiklinowych krzeseł, materaca w rozmiarze 2x2m, nie mówiąc o pralce) przewożonych na małej przyczepce. Wreszcie, nigdzie też nie poczujemy się tak bezbronni wobec nieznajomości chińskiego języka. Chiny i Chińczycy są jedyni w swoim rodzaju i nigdy nie będą tacy, jak ludzie Zachodu. Co więcej – oni nawet nie chcą takimi być.
Rozmawiała Malwina Wrotniak,
[email protected]
Źródło: Bankier.pl