Polski sektor bankowy jest nowoczesny i nastawiony przyjaźnie do klienta – wynika z deklaracji banków. Co z tego, skoro dostęp do pełnej gamy produktów finansowych istnieje tylko wobec wcale nie tak dużej grupy społecznej? Nowi klienci banków muszą albo zaczekać, albo uciec się do fortelu!
Nie ma menedżera bankowego – średniego, czy wysokiego szczebla – który nie deklarowałby otwartości wobec wszystkich klientów i potencjalnych klientów banków. Wykluczenie finansowe? W żadnym wypadku – odpowiadają bankowcy i zapewniają, że jeśli klient jest solidny i spłaca swoje zobowiązania, jeśli ma stały dochód, jeżeli budzi zaufanie i posiada zdolność kredytową, to może liczyć na każdą pomoc banku.
Tylko, że te wszystkie obietnice, są – przykro mi to mówić – często pustosłowiem. Gdyby było inaczej, skąd brałaby się popularność pozabankowych firm pożyczkowych? Skąd popularność licznych poradników internetowych, krok po kroku oprowadzających klientów detalicznych sektora po skomplikowanej ścieżce małych oszustw bankowych? Jeśli się dokładnie przyjrzeć oferty banków dla klientów – przede wszystkim dotyczących kredytów – są one nierzadko wewnętrznie sprzeczne. I jakże często niesprawiedliwe.
Spróbujmy spojrzeć na sektor bankowy oczami młodego klienta – takiego, który właśnie, z pomocą rodziców, skończył studia. Poza założeniem konta nie na wiele może liczyć ze strony banku. Owszem dostanie kartę kredytową, ale pod warunkiem, że najpierw wylegitymuje się ze stałych dochodów. Jeżeli nie ma pracy, to instrumenty kredytowe będą poza zasięgiem. Jego dwukrotnie starszy kolega i owszem, o karcie może już z bankami rozmawiać. Ale tylko dlatego, że ma za sobą historię kredytową. Brał już kredyty i jego nazwisko figuruje w Biurze Informacji Kredytowej.
Z historią jest dla banków mniej anonimowy, niż świeży absolwent uczelni. A stały dochód? Umowa o pracę nie jest warunkiem koniecznym. Wystarczą stałe wpływy na konto – nawet jeśli będzie je robił osobiście w placówce bankowej pożyczonymi pieniędzmi po to, żeby następnego dnia wszystko wypłacić i oddać wierzycielom. Albo wpłacał środki zarobione w szarej strefie. Tu czas na radę dla nowicjusza w bankowości – jeśli zdecyduje się na zakup czegokolwiek na raty, niech to nawet będzie zupełnie niepotrzebny magnetofon w sklepie RTV, i spłaci te raty zgodnie z narzuconym przez bank systemem (na przykład płacąc po 30 zł w ciągu roku), to już BIK będzie miał go w swojej bazie. A w oczach bankowców będzie nieco bardziej wiarygodny. Nieco – bo paradoksalnie dopiero jeśli spłaci trzy magnetofony (golarki, depilatory, etc. etc.), to zyska status pełnoprawnego klienta sektora.
Kredyt hipoteczny jest dla nowego klienta bankowości zupełnie poza zasięgiem. Nawet jeśli ma pracę, to na pewno zarabia zbyt mało, żeby bank zgodził się sfinansować zakup mieszkania. Tu bankowcy podają jednak wyjątki – udzielą kredytu, jeśli jednym z jego zabezpieczeń będzie hipoteka nieruchomości już przez klienta posiadanej. To – po podpisaniu umowy – daje bankowi nie lada przewagę, bowiem spłata kredytu jest zagwarantowana dwoma hipotekami. W przypadku trudności życiowych klient ryzykuje więc niejako podwójnie.
Wcale nie lepiej mają klienci, których życie zmusiło do działania w szarej strefie. Nawet jeśli chcieliby brać udział w legalnym obrocie, banki często skutecznie im to uniemożliwią. Zresztą to właśnie oni najczęściej trafiają pod opiekę firm pożyczkowych działających według niechlubnej tradycji XIX wiecznych lichwiarzy.
Po co więc te wszystkie deklaracje dotyczące otwartości wobec klientów i walki z wykluczeniem? Wszak to bankom zależy na tym, żeby możliwie najdłużej zachować status quo. I jak najciszej o tym mówić.
Źródło: Gazeta Bankowa