Rozmowa z dr. Burkhardem P. Varnholtem, Chief Investment Officerem Banku Sarasin
– Kondycja ekonomiczna świata w dalszym ciągu nie jest stabilna. Państwa przyglądają się strukturze swoich budżetów, ale wprowadzanie jakichkolwiek zmian nie jest łatwe. Społeczeństwu trudno zrezygnować z różnych przywilejów, a środki w państwowej kasie nie są nieograniczone. Oczywiste jest więc, że interwencja państwa w prywatną gospodarkę też ma swoje granice. Gdzie one są?
– Po kryzysie finansowym w 2008 roku interwencja państw doprowadziła do dzisiejszej skali deficytów. Tak się stało w Niemczech, Francji i w innych państwach – aż do Morza Śródziemnego. Grecy wyszli na ulice. Nie powinniśmy jednak łudzić się, że taka reakcja jest cechą charakterystyczną tylko Greków. Podobna może mieć miejsce w Rzymie, Barcelonie, czy też w miastach amerykańskich.
– Może jednak lepiej byłoby bez interwencji państwa?
– Gospodarka Polski wyszła z kryzysu mniej poturbowana niż inne kraje, a przecież właśnie rząd nie zaangażował się w pomoc. Wiem, że Polska już wcześniej przeprowadziła bardzo bolesne reformy funduszy emerytalnych i ubezpieczeń społecznych. Tymczasem wiele innych krajów europejskich tego nie zrobiło. Polska wyróżnia się w Europie jeszcze pod innym względem. Podobnie jak inne europejskie banki centralne, NBP utrzymuje wszystko w ryzach. Dlatego wydaje mi się, że obawy o to, iż kraje w strefie euro nie będą wywiązywały się ze swoich zobowiązań są przesadzone.
– Nie dociekając powodów, z jakich nasz rząd nie zaangażował się w ratowanie polskich firm, mamy dobry moment na pytanie: co dalej? Jak duża jest na przykład szansa na odrobienie, przynajmniej w części, dystansu, który dzieli nas od państw wysoko rozwiniętych?
– Uważam, że Polska będzie się rozwijała jeszcze szybciej. To normalne, że każdy kraj ma swoje okresy wzlotów i upadków, a Polska jest w tej chwili zdecydowanie w fazie wzlotów. Natomiast kraje ościenne tylko przerywają stagnację. Polska ma społeczeństwo przedsiębiorcze, otwarte, o dużej kulturze biznesowej. Biznes działa w bardzo łagodnych ramach ekonomicznych. Polska gospodarka nie jest ogromna, ale jest wystarczająco duża, aby być interesującą dla reszty świata. Uważam, że Polska nie tylko dobrze wyszła z kryzysu, ale jawi się jako jedno z bardziej atrakcyjnych miejsc do inwestowania dla zagranicznych firm.
– Jest tak dobrze, że nie należy niczego zmieniać?
– Polsce jeszcze lepsze wyniki zagwarantowałaby poprawa produktywności. Wskazany byłby też wzrost bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Coraz większe zaufanie do Polski i silna złotówka będą dobre dla polskich konsumentów. Jeżeli miałbym porównać Polskę do któregokolwiek kraju azjatyckiego, byłaby to Korea Południowa. To też jest taki kraj, który stał się kołem zamachowym gospodarki – tyle, że na innym kontynencie.
– Na naszym kontynencie dominuje strefa euro. Od lat dyskutuje się o wejściu Polski do tej strefy. Kolejny możliwy – z technicznego punktu widzenia – termin to rok 2015. Czy będzie to korzystny moment?
– Nie sądzę, żeby wprowadzenie euro w Polsce było dla was korzystne. Szczęściem Polski jest to, że w czasie kryzysu nie była w strefie euro. To była ewidentna korzyść, przynajmniej dla eksporterów. Uważam, że wspólną walutę powinny mieć gospodarki homogeniczne. Natomiast gospodarki heterogeniczne nie powinny być wplatane do stref o wspólnej walucie. Polska gospodarka na tyle różni się od gospodarki włoskiej, greckiej czy francuskiej, że porównywanie ich nie jest naturalne. Gospodarka polska ma najwięcej cech wspólnych z gospodarką niemiecką. Jest to zupełnie normalne, ale i tutaj są różnice.
– Załóżmy, że Polska jest już w strefie euro. Co mogłoby stanowić słaby punkt?
– Moim zdaniem wejście Polski do strefy euro zlikwidowałoby taki swoisty zawór bezpieczeństwa, z którego w razie potrzeby gospodarka mogłaby skorzystać. To daje między innymi możliwość zdewaluowania waluty w momencie, gdy pojawiają się problemy. Jeżeli tego nie można zrobić, to dochodzi do sytuacji takiej, jaka miała miejsce w basenie Morza Śródziemnego, czyli do wzrostu bezrobocia. Z każdego punktu widzenia, ekonomicznego, społecznego czy też politycznego, osłabienie waluty jest lepsze niż zwiększanie bezrobocia.
– Czy pozostanie przy swojej lokalnej walucie ma sens? Czy takie wyróżnianie się we wspólnocie europejskiej może dać jakąś korzyść?
– Najkorzystniejsza sytuacja byłaby wtedy, gdyby ryzyko ekonomiczne ponosił rynek finansowy, a nie rynek pracy. Ryzyko finansowe biznesu nie powinno też obciążać pracowników i wpływać na potencjał siły roboczej. Ze wspólną walutą jest tak, że gdy swoją walutę łączą dwa kraje z heterogenicznymi gospodarkami, to muszą zdawać sobie sprawę z konsekwencji. Czyli z tego, że tym samym decydują się też na to, iż ryzyko ekonomiczne będzie w części przeniesione na pracowników.
– W jakiej sytuacji znajdą się wówczas instytucje finansowe?
– Wydaje mi się, że w Polsce sytuacja makroekonomiczna jest dobra i firmy mają silną pozycję. To oznacza, że większość banków poradzi sobie dobrze. To, jak radzą sobie banki, jest zwierciadlanym odbiciem gospodarki i tego, jak ona sama sobie radzi.
– Sytuacja u nas jest specyficzna, bo większość banków w Polsce ma swoje centrale za granicą. Oznacza to, że na kondycję banku w Polsce ma wpływ sytuacja gospodarcza macierzystego kraju, z którego pochodzi bank. Czy to znaczy, że realnym zagrożeniem dla Polski jest obciążenie kosztami kryzysu w innych państwach?
– Rzeczywiście jest to sytuacja wyjątkowa. Co prawda nie oznacza to korzyści, ale też nie musi być wadą. Jednak taka struktura może powodować większe ograniczenia kredytowe, co może być wynikiem ograniczeń jakie ma firma-matka. Ten stan jednak z czasem się zmieni. Jako zwolennik wolnego rynku jestem przekonany, że nie ma znaczenia, czy akcjonariusz jest krajowy, czy zagraniczny. Oczywiście pod warunkiem, że bank jest dobrze zarządzany. My jesteśmy bankiem szwajcarskim, a naszym głównym akcjonariuszem jest Rabobank, który jest holenderski. Moim zdaniem taki mariaż jest bardzo dobry. Dla nas nie ma znaczenia, że Rabobank jest holenderski, bo on po prostu dobrze do nas pasuje. To nie ma znaczenia, że udziałowcami są Holendrzy.
– Zagraniczne spotkania i rozmowy zawsze są interesujące, bo nie tylko pozwalają lepiej poznać kraj biznesowego partnera, ale są bazą przydatną do podejmowania bardziej trafnych decyzji. Z czym wyjeżdża pan z Polski?
– Bardzo wiele osób, z którymi się spotykałem, zadawało mi dwa te same pytania. Pierwsze z nich dotyczyło wejścia Polski do strefy euro. Plusy i minusy tego kroku. Nigdy nie ukrywałem, że jestem sceptykiem. A drugie pytanie, które nurtuje inwestorów, dotyczyło trwałości odbicia cen akcji na rynku giełdowym. Chodzi o to, czy należy obawiać się, że nastąpi powrót niekorzystnych sytuacji.
– Jakie są pańskie przewidywania?
– Uważam, że stoimy w obliczu sytuacji bardzo silnych wzrostów na wschodniej półkuli świata i niewielkich wzrostów na Zachodzie. To już doprowadziło do nerwowych reakcji przedstawicieli banku centralnego na zachodniej półkuli. Bardzo wiele krajów na Wschodzie indeksowało swoją walutę w stosunku do dolara amerykańskiego i to było przyczyną podjęcia decyzji o nerwowej akumulacyjnej polityce monetarnej. To z kolei może spowodować – takie prawdopodobieństwo jest bardzo duże – powstanie bardzo łagodnego otoczenia nadrealnych aktywów. Mam tu na myśli zarówno nieruchomości, jak i akcje. Okres bardzo niskich stóp procentowych w skali świata stanie się siłą napędową.
– A to zapowiada istotne zmiany.
– Oczywiście, przecież to spowoduje wzrost liczby pieniędzy i obligacji o niskim przychodzie. Będą one przechodziły na realne aktywa przynoszące dywidendę. Jeżeli chodzi o rynki finansowe i odbijanie się od dna, które trwa już od kilkunastu miesięcy, nie powinno nas dziwić optymistyczne podejście. To mogą być całe lata hossy na rynkach akcji i obligacji.
Burkhard P. Varnholt, doktor ekonomii Uniwersytetu w Sankt Gallen (HSG), jest członkiem Zarządu szwajcarskiego Bank Sarasin & Co. ds. inwestycji kapitałowych. Prowadził też wykłady na uniwersytecie HSG oraz MTI (Massachusetts Institute of Technology) i Stern School of Business, New York University.
Źródło: Gazeta Bankowa