Amerykańscy inwestorzy momentalnie przestaliby żyć, gdyby odmówiono im możliwości dyskontowania przyszłości i radosnego wyczekiwania lepszego jutra. Jak śpiewał klasyk: „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”, i to bez względu na bieżące minorowe uwarunkowania makroekonomiczne.
Społeczeństwo oswajane przez pokolenia z konsumpcją na kredyt wypatruje obecnie okazji cenowych we wszelakich super-, hiper- i gigamarketach, gorączkując się równocześnie nadchodzącym Świętem Dziękczynienia (główny jego dorobek to rokrocznie pochłaniane w USA niemal 50 mln indyków i ten jeden jedyny ułaskawiany przez samego prezydenta).
Równolegle do konsumenckich, paraświątecznych egzaltacji realizowany jest nieusuwalny punkt późnojesiennego programu w postaci giełdowego rajdu Św. Mikołaja. Po 9-miesięcznym szybowaniu wycen bez choćby 10-procentowej korekty po drodze, w obliczu największego kryzysu od niemal 80 lat nie wiadomo, czy gratulować Amerykanom odwagi, czy też współczuć im naiwności. Póki co, start w nowy tydzień odbył się z byczym przytupem. Indeksy zbliżyły się do tegorocznych szczytów wyznaczonych ledwie tydzień temu. Wskaźnik S&P500 mozolnie pokonał barierę 1100 pkt, natomiast DJ Industrial Average próbuje się zbliżyć do 10,5 tys. pkt. Szarpnięto również cenami surowców oraz wydźwignięto WIG20 powyżej 2400 pkt, ciągnąc kursy 4 najcięższych spółek (odpuszczono TP SA jako zbyt ciężką i przez to niepodatną na tego typu spekulacje).
Coraz częściej jako jedyne wytłumaczenie dla zwyżek notowań akcji i surowców podaje się słabnącego dolara. Rzeczywiście, wyjątkowo abstrakcyjny to obraz rynków finansowych, które dostosowują się nie do całego ogromnego bagażu uwarunkowań fundamentalnych, lecz salutują wahaniom jednej tylko pary walutowej. Nie od dziś wiadomo, że ten giełdowy surrealizm, podobnie jak tegoroczny worek z giełdowymi prezentami, szyty jest grubymi nićmi. Brak realnych, gospodarczych podstaw do takiej skali wzrostów może wkrótce te worki z papierowymi profitami przedziurawić, choć z drugiej strony chyba nikomu z większych graczy nie zależy, by zabawa skończyła się klęską jeszcze przed końcem roku. Trzeba wszelkimi siłami przetrwać w okolicach obecnego stanu schyłek listopada oraz cały grudzień, by pokazać tabelki z wynikami celem pobrania miliardowych premii za genialne pomnażanie kapitału i wzorowe, strzeliste wychodzenie z kryzysu. O kosztach powielania błędów przez władze monetarne jak zwykle się nie mówi, wszak niech orkiestra gra dalej.
Od późnego lata nowe szczyty na głównych indeksach, jeśli się w ogóle pojawiają, to w stylu nader opornym. Tegoroczne dokonania poprawiane są kosmetycznie, następnie dochodzi do płytkich cofnięć i kolejnego równie mizernego ataku popytu. Tłem dla tej trzymiesięcznej, coraz mocniej trącącej dystrybucją konsolidacji są niepewne falowania wspomnianej pary eurodolarowej tuż pod poziomem 1,5. Nie dochodzi do trwałego przebicia tej figury, gdyż jest to już rejon bólu dla europejskich eksporterów, co nieraz prowokuje werbalne interwencje notabli ze Starego Kontynentu. Zwolennicy analizy technicznej zachodzą w głowę, jak to możliwe, by kilkukrotne negatywne dywergencje na wskaźnikach MACD, RSI nie przekładały się na pokaźne spadki indeksów, co schłodziłoby wyceny.
Niespecjalnie wierzą w ten globalny gospodarczy miraż Japończycy, gdzie tamtejszy indeks Nikkei 225 od końca sierpnia łagodnie spadając oddalił się od tegorocznych szczytów na dystans niemal 15 proc. Dzieje się tak pomimo niedawnych zaskakująco dobrych danych o wzroście PKB Kraju Kwitnącej Wiśni. Jednocześnie najwięcej powietrza do utoczenia zalega w nadmuchanych wycenach giełd w Meksyku, Brazylii, Argentynie i Chile. Kraje surowcami stojące podatne są na głębsze załamania niż gospodarki zdywersyfikowane.
Z tej usypiającej układanki jako nieliczne wyłamały się złoto oraz miedź. O ile w przypadku szlachetnego metalu ruch ten można usprawiedliwić piętrzącymi się górami tanich pieniędzy pochodzących z wszelakich bodźców monetarnych, o tyle przemysłowy w swej naturze czerwony metal znajduje się ewidentnie w wirze giełdowej spekulacji. Żadna, nawet leninowska logika ekonomiczna nie wytłumaczy zjawiska symultanicznego, dynamicznego wzrostu cen miedzi z równie spektakularnym, trwającym pół roku wzrostem jej światowych zapasów. Dlatego w razie braku ziszczenia się wymarzonego scenariusza recesji typu V (która już podobno przeszła do historii, ustępując rzekomo nowej ścieżce prosperity) ta rynkowa pomyłka będzie bardzo kosztowna. Już dziś powinni się nad jej implikacjami zastanowić akcjonariusze zarówno KGHM, jak i posiadacze długich pozycji w kontraktach na WIG20 (miedziowy kombinat posiada największy, 16-procentowy udział w tym indeksie).
Z tymi przemyśleniami wchodzimy w ułomny tydzień giełdowy. Ułomność ta wynika ze wspomnianego Święta Dziękczynienia (już w czwartek – handlu w USA nie będzie), a także skróconej o połowę sesji piątkowej. Można zatem wówczas oczekiwać chaotycznych szarpnięć na kursie złotego wskutek niskiej płynności (podobnie jak 11 listopada br.).
Wobec wspomnianego sezonu świątecznego w USA istotne publikacje danych zaplanowano na pozostające dwie pełne sesje: dzisiejszą i jutrzejszą. Dziś napłynie m. in. odczyt klimatu biznesowego obliczany przez niemiecki instytut Ifo, a o zwyczajowej 14.30 naszego czasu rewizja amerykańskiego PKB za ubiegły kwartał. Szacuje się korektę w dół do 3 proc. z pierwotnie ogłoszonych 3,5. Tuż przed naszym zamknięciem poznamy jeszcze najnowszy, listopadowy wskaźnik nastrojów konsumentów autorstwa organizacji informacyjno-analitycznej Conference Board. Z uwagi na panującą gorączkę zakupów, ewentualna niespodzianka może tu mieć kluczowy wpływ na rynki. Jutro natomiast pilnie śledzone będą październikowe dane: wolumen sprzedaży nowych domów i dynamika zamówień na dobra trwałe. W ubiegłym tygodniu rynki ostentacyjnie zignorowały pokaźny bukiet fatalnych odczytów, powstaje więc pytanie: kiedy przeleje się czara goryczy?
Bartosz Stawiarski
Źródło: Wealth Solutions