Przedstawiony przez ministra finansów czarny scenariusz przyszłości budżetu jest obliczony na to, by w toku kampanii prezydenckiej powiedzieć, że jest lepiej, niż zakładano, a to zasługa rządu Donalda Tuska – tak skomentował informacje o deficycie w wysokości 52 mld zł doradca prezydenta Adam Glapiński.
Z kolei inni eksperci, m.in. prof. Stanisław Gomułka, wskazują, że budżet jest napięty, a więc nagłe pogorszenie sytuacji gospodarczej na świecie czy fiasko ambitnych planów prywatyzacji mogą postawić nas w sytuacji nie do pozazdroszczenia.
Niestety, z powodu kryzysu przyszłość gospodarki, i to nie tylko polskiej, jest trudna do przewidzenia. Równie dobrze może się więc okazać, że rację będą mieć optymiści, jak i ekonomiczne kasandry.
Wiele firm w swych biznesplanach rysuje zwykle alternatywne scenariusze, najbardziej pesymistyczny i optymistyczny. Dla Polski również powinny powstać takie opracowania. W pierwszej kolejności oczywiście raport pesymistyczny, bo lepiej przyjemnie się rozczarować, niż dać zaskoczyć kataklizmem.
Jakie zagrożenia stoją przed naszym budżetem? Najgorsze to powrót kryzysu. Rządy wykrwawione kosztami pakietów antykryzysowych powoli się z nich wycofują, np. Niemcy nie zamierzają dłużej dopłacać do zakupu aut, co ratowało nasz przemysł motoryzacyjny. Pytanie, czy odstawienie publicznej kroplówki nie spowoduje kolejnego tąpnięcia w gospodarkach.
Wielu ekspertów uważa, że tak się stanie i kryzys przyjmie formę litery W. Złą sytuację pogłębiłyby kłopoty banków ze złymi długami, skutkujące ograniczeniem akcji kredytowej, a także rosnące bezrobocie. To ostatnie to niższe wydatki obawiających się utraty pracy obywateli. Nie da się ukryć, że pogorszenie się sytuacji w krajach zachodnich wpłynęłoby na zahamowanie i tak wątłego wzrostu PKB w Polsce.
Wtedy mamy do czynienia z załamaniem się wpływów podatkowych, bo firmy w kryzysie w pierwszej kolejności nie płacą zobowiązań skarbowych i wobec ZUS. Dlaczego? Bo wiedzą, że gorsze konsekwencje spotkają je, gdy nie będą spłacać kredytów. Bank może szybko zablokować dostęp do życiodajnej gotówki. Tymczasem karne odsetki dla skarbówki wynoszą tylko 10 proc., a czasem nawet 7,5 proc. w skali roku. Niektórzy przedsiębiorcy traktują takie zobowiązania jako korzystny kredyt.
Mniejsze wpływy z podatków to konieczność cięć wydatków i dalszego zadłużania się. Nie możemy już liczyć, jak w tym roku, na tak duże wpływy z dywidend. Nie da się już wypychać w tej skali wydatków poza budżet. No i klapa planu prywatyzacji, który zakłada pozyskanie 37 mld zł. Rządowi udaje się co najwyżej upchnąć tzw. resztówki. Przed wyborami prezydenckimi nie może sobie pozwolić na zarzuty zbyt taniej sprzedaży energetyki czy chemii.
W efekcie deficyt wzrasta do nawet 70-80 mld zł, przebijamy zapisaną w konstytucji relację długu publicznego do PKB w wysokości 55 proc. To tym łatwiejsze, że dziura w samym budżecie może się okazać małym piwem przy różnych rządowych agendach i samorządach. Już raz, w końcu ubiegłego roku minister finansów Jacek Rostowski był zaskoczony wielkością dziury w finansach publicznych i z ust komisarza Almunii usłyszał słynne słowa: „Jacku, co się dzieje?”.
W związku z przekroczeniem progu 55 proc. PKB, do którego już nam bardzo blisko, w kolejnym roku musimy całkowicie zlikwidować deficyt. To oznacza trudne do wyobrażenia cięcia, podwyżki podatków i składki rentowej oraz zamrożenie płac w budżetówce.
Na szczęście, równie prawdopodobne jest, że premier Tusk będzie się mógł pochwalić znacznie niższym deficytem niż założony. Jak to możliwe?
Wszystko wskazuje na to, że kryzys się kończy i w przyszłym roku będziemy mieć znacznie wyższy wzrost gospodarczy. Według Ryszarda Petru, głównego ekonomisty BRE Banku, wyniesie on nawet 2,7 proc., co dałoby co najmniej 10 mld zł więcej wpływów. Ponadto inflacja wyniesie na pewno nie 1, ale nawet ponad 2 proc., co dodatkowo zwiększy przychody. Poza tym rząd może liczyć na 4-6 mld zł zysku z NBP, czego nie uwzględnił w budżecie.
Ponieważ złoty się umocni, spadnie zadłużenie zagraniczne i koszt jego obsługi. Możliwe też, że resort finansów zmuszony trudną sytuacją budżetu, ograniczy dziury prawne, przez które wyciekają pieniądze i w ten sposób pozyska dodatkowe pieniądze. Albo zacznie restrykcyjnie wyciskać różne zaległości z firm.
Skoro nie ma kataklizmu, minister skarbu spokojnie sprzedaje kolejne spółki. Dostaje nawet więcej niż założone 37 mld zł, bo giełdy wyprzedzają koniunkturę w realnej gospodarce nawet o rok czy dwa. Pojawiają się też nowe pomysły na załatanie budżetu. Już teraz PSL proponuje wyprzedaż ziemi z Agencji Nieruchomości Rolnych, z czego można pozyskać nawet 10 mld zł.
W efekcie mielibyśmy niższy deficyt, może nawet o połowę. Economical fiction? Być może, ale tak już nieraz bywało. Na przykład dziura Bauca w 2001 r. Deficyt miał osiągnąć 80 mld zł, a skończyło się na „marnych 30 mld zł”. W tym roku miało być 27 mld zł, a będzie 22,5 mld zł.
Niestety, jeśli rząd okiełzna deficyt i zagrożenie zniknie, może na lata zarzucić reformy finansów publicznych. Aż do następnego kryzysu.
Paweł Rożyński
Współpr. Tomasz Rożek