W USA środowa sesja miała dosyć dziwny przebieg. Praktycznie nic się nie działo. Tak jakby gracze zamarli i czekali. Tylko nie bardzo wiadomo na co. Wyglądało to tak jakby rynek nie był pewien czy wtorkowa przecena była wypadkiem przy pracy, czy początkiem trendu spadkowego (większej korekty). Zła sława września straszyła, ale oczekujące gospodarkę ożywienie gospodarcze kusiło. Wynikiem był długotrwały paraliż.
Raporty makroekonomiczne były nie dość wyraziste, żeby popchnąć rynek w jakąś stronę. Challenger w swoim raporcie o planowanych przez firmy w USA zwolnieniach poinformował, że nastąpił spadek ilości zwolnień o blisko 30 procent, ale ta publikacja nigdy niczego na rynkach nie zmienia. Bardzo słaby był jednak raport ADP o zmianie zatrudnienia w amerykańskim sektorze prywatnym. Oczekiwano spadku o 246 tys., a tymczasem realne dane pokazały spadek o 298 tys. To zły prognostyk przed piątkowymi, oficjalnymi danymi. Publikacja danych o wydajności pracy i jej kosztach niczego nie zmieniła, bo zmienić nie mogła: dane były nieco lepsze od poprzednio publikowanych. Raport o zamówieniach w przemyśle amerykańskim był neutralny. Zamówienia wzrosły o 1,3 procent, a oczekiwano, że wzrosną o 1,5 proc. Jednak wzrosły, co należy uznać też za mały plus. Również protokół z ostatniego posiedzenia FOMC nie mógł nikogo zdenerwować. Fed uważa, że ryzyko spowolnienia gospodarczego jest bardzo małe. Bankierzy twierdzą też, że tempo wzrostu gospodarki zwiększy się w 2010 roku.
Na rynku po początkowej szamotaninie (indeksy krążyły wokół poziomu neutralnego) rynek wszedł w marazm, a indeksy prawie bez przerwy trzymały się tuż przy poziomie wtorkowego zamknięcia. Słaby był nadal sektor finansowy i sprzedaży detalicznej (negatywnie wpływał problem słabego rynku pracy). Końcówka sesji była tak samo nudna jak cała sesja, ale chęć do sprzedaży akcji nieco się zwiększyła. Sesja nie ma znaczenia prognostycznego – sygnalizuje, że na rynku panuje duża niepewność.
GPW też na początku sesji w środę nikogo nie zaskoczyła. Indeksy błyskawicznie spadały i znowu najgorzej zachowywał się sektor mniejszych spółek. Tak to z nimi już jest: łatwo się podciąga ich kursy, łatwo opanować sytuację na normalnych korektach, ale przy poważniejszych nie ma komu sprzedać akcji. Nic dziwnego, że MWIG40 znowu tracił blisko cztery procent. WIG20 tracił też bardzo poważnie, bo prawie 2,5 procent pokonując przy okazji wsparcie. Oczywiście najmocniej tracili liderzy zwyżki – przede wszystkim banki. Na przykład TPSA, która nie zyskała na ostatnich wzrostach, nie reagowała na przecenę.
Po tej początkowej przecenia rynek wszedł w bardzo długi okres marazmu. Trwała praktycznie cztery godziny. Potem, kiedy Amerykanie się już obudzili, a dane z ich rynku pracy okazały się być słabe, na rynku zapanowała prawdziwa i dawno niewidziana panika. Posiadacze akcji za wszelka cenę chcieli się ich pozbyć tak jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata. Przed rozpoczęciem sesji w USA WIG20 tracił już blisko cztery procent, a MWIG40 ponad pięć procent. Takie przerażenie może dziwić, ale jak się pamięta, ze WIG20 w pięć sesji wzrósł o 15 procent, to nic dziwnego, że potem w podobnym okresie traci ponad dziewięć procent. Spadek był poparty dużym wzrostem obrotu, co zwiększyło wagę spadku.
Układ techniczny jest teraz bardzo niedźwiedzi. Spadek WIG20 poniżej poziomu 2.160 pkt. anuluje sygnał kupna, którym było wybicie z flagi. Pojawiły się też sygnały sprzedaży na oscylatorach. Naruszone też zostało dolne ograniczenie kanału trendu wzrostowego, który tworzył się od lipca. Nie ulega wątpliwości, ze koryguje się cała letnia hossa. Nie jest to jednak jeszcze korekta całego półrocznego wzrostu. Taki sygnał powstałby dopiero po przełamaniu 1.980 pkt.
Piotr Kuczyński
Źródło: Xelion. Doradcy Finansowi