Bilans ostatniego tygodnia na przeważającej większości giełd wypadł zdecydowanie po myśli grających na wzrosty. Nasz główny indeks WIG20 skutecznie rozprawił się z dotychczasowymi tegorocznymi szczytami, naruszając nawet rejon 2100 punktów.
Od lokalnego dołka z 10 lipca oznacza to niebagatelny rajd o 15 proc., jednak prawdziwie imponujące wrażenie robi zwyżka o 70 proc. w ciągu 5 miesięcy od wytyczenia dna bessy (kluczowy dla wszystkich parkietów amerykański S&P500 podchodzi pod 1000 pkt, a względem analogicznego minimum zyskał niemal połowę). Wynik w Warszawie byłby jeszcze lepszy, gdyby nie fatalne zachowanie na tle rynku walorów TP SA, która z racji dużej kapitalizacji odgrywa rolę przewodniego hamulcowego.
U schyłku tygodnia tempo zwyżek przybrało na sile, wywołując w wielu przypadkach werbalną erupcję pokładów optymizmu. Coraz częściej pojawiają się sugestywne pytania typu: „czy to już hossa?”, niedwuznacznie serwujące podprogowy prozakupowy przekaz. Rozprzestrzeniają się w portalach, przebijają się już do telewizyjnych wiadomości. Na emocje działa wspomniana skala zwyżki dokonanej w ciągu zaledwie kilku miesięcy, jednak znów popełnia się ten sam błąd ignorancji faktu, że są to zyski już zrealizowane, historyczne. Czy i tym razem ekstrapolacja tej tendencji w przyszłość okaże się zgubna i zwabiony tłum znów zgasi przysłowiowe światło?
Poniedziałkowy poranek przyniósł nawet wyznaczenie nieco wyższych szczytów niż w piątek (2131 pkt), jednak pojawiła się znów kontra sprzedających i falowanie pod 2100 pkt trwa. Sprężyna na kontraktach indeksowych również coraz bardziej się naciąga (już niemal 100 tys. otwartych pozycji na serii wrześniowej). Im dłużej to trwa, tym silniejsza staje się pokusa zaksięgowania zysków i obecnie naprawdę wiele wskazuje na to, że potencjał wzrostów jest bliski wyczerpania. Silnym argumentem jest ni mniej, ni więcej ilość pieniądza skorego do dalszego zaangażowania w grę na zwyżki. Precyzując: ilość ta jest wątła. Za ostatnimi wzrostami w dużej mierze stoi zagranica, co widać po umacniającym się złotym. W pewnym stopniu (na ile stan rachunków pozwala) podłączyły się również TFI, w jeszcze mniejszej skali inwestorzy indywidualni, którzy nie polegli na bessie.
Ogólnie jednak na ponowny szturm na jednostki agresywnych funduszy nie ma szans. Utracone solidne pieniądze, poczucie zmanipulowania (przemilczanie ryzyka inwestycji i to u schyłku hossy) oraz brak zaufania do wszelkiej maści samozwańczych doradców to czynniki każące sądzić, że grono klientów funduszy mocno się zawężyło. Nawet jeśli część z nich przetrzymała dołki bessy, to długoterminowe zmęczenie notowanymi minusami skłania ich do wyjścia z rynku choćby na mniejszych stratach bądź co szczęśliwsi nawet wyjdą „na zero”.
Mniejsza grupa tych,. którzy zakupili już w br. woli nie czekać na kosmiczne zyski, a raczej wziąć to co jest gdyż bessa pokazała dobitnie ulotny charakter papierowych profitów. Tu tkwi więc zalążek większej podaży, której raczej nie zrównoważy napływ świeżej gotówki. Zagranica przy nawrocie jakichkolwiek turbulencji i zwiększeniu nerwowości na rynkach dokona szybkiej ewakuacji z akcji, nie przejmując się czy rynek spada 3 czy 6 proc. w ciągu sesji. Osobnym czynnikiem stojącym za przesadną skalą zwyżek jest sama w sobie trwająca mizeria gospodarcza, a faktu tego diametralnie nie zmienią nieco cieplejsze odczyty danych.
Dlatego podsumowując, do rzekomej nowej hossy zapowiadanej dopiero dziś, należy podchodzić z rezerwą. Pomimo trwającej recesji zachowanie rynków wskazuje na silne globalne ożywienie i definitywne pokonanie kryzysu. Większość tego fałszywego poczucia spokoju budowana jest na gigantycznym pompowaniu pieniędzy, a to ostatecznie ma krótkie nogi gdyż nie tylko psuje gospodarkę ale przede wszystkim rozmywa jakąkolwiek odpowiedzialność. Odwoływanie się do wcześniej spalonych, zawodnych metod postępowania w oparciu o lawinową nadpodaż rządowych pieniędzy (TARP, plany Paulsona, przejmowanie upadłych banków i finansowanie kulejących gałęzi przemysłu) to zalążek jeszcze większego, śmiem twierdzić: terminalnego kryzysu w przyszłości. Pomiędzy te dwa punkty na osi czasu, naznaczone obecnym a przyszłym załamaniem zdąży się wcisnąć kredytowane ożywienie o charakterze raczej pagórkowatym, nie potwierdzone adekwatnym wzrostem produktywności.
Póki co trzymamy palce na klawiszu, czujnie wypatrując wykonania zlecenia „sprzedaj”, po to by nowe zastępy nieświadomych (w dużo mniejszej liczbie niż 2-3 lata temu) mogły od nas kupić, zwabieni mirażami zysków.
Bartosz Stawiarski
Źródło: Wealth Solutions