Środowa sesja na globalnych rynkach akcji była odzwierciedleniem stwierdzenia, że im dalej w las, tym ciemniej. O ile jeszcze w trakcie handlu na Dalekim Wschodzie parkiety średnio zyskały 1,97% (MSCI Asia Pacific), tak już na Starym Kontynencie było to jedynie +0,69% (DJ Stoxx 600), a w Stanach Zjednoczonych z plusa zrobił się minus i to dość znaczący, bo 1,90% (S&P 500).
Wielu analityków wskazuje, że na negatywny przebieg handlu za oceanem w pewnym stopniu mogły mieć wpływ informacje podane przez Federal Deposit Insurance Corp (podmiot ubezpieczający depozyty bankowe), dotyczące liczby banków z problemami finansowymi w USA – w I kwartale br. ich liczba wzrosła do 305 z 252 w IV kwartale i do 15-letniego maksimum. Sytuację pogorszyły nienajlepsze prognozy zysków przedstawione przez spółkę Monsanto (biotechnologia, nasiennictwo i chemia rolna) – producenta m.in. herbicydu Roundu, dobrze kojarzoną przez miłośników ogrodnictwa.
Nie da się jednak ukryć, że największy strach wśród inwestorów wzbudziło wydarzenie, jakie maiło miejsce w środę na długim końcu krzywej rentowności amerykańskich obligacji. Rentowność 10-letnich papierów wzrosła nawet do 3,74004% tj. najwyższego poziomu od 17 listopada, a różnica w poziomach rentowności obligacji 10 i 2-letnich stała się rekordowo wysoka. Pokazuje to wyraźnie, że amerykańskie władze nie za bardzo sobie radzą z utrzymaniem stóp procentowych na niskim poziomie. Takiej sytuacji nie ma się jednak co dziwić. Potrzeby pożyczkowe USA w tym roku są rekordowo wysokie, a na rynku obligacji panują podobne zasady, jak w innych dziedzinach handlu. Kiedy usiłujemy sprzedać bardzo duże ilości danego produktu, bez względu na to, jak wysokiej jakości by on nie był, musimy liczyć się z tym, że cena sprzedaży będzie niższa. W tym przypadku inwestorzy na całym świecie chętnie przejmą dług USA, ale po znacznie wyższych niż do tej pory rentownościach, a co za tym idzie, niższych cenach. Jest więcej niż oczywiste, że taka sytuacja komfortowa dla Stanów Zjednoczonych nie jest. Wpływ na spadek cen papierów USA na długim końcu krzywej ma oczywiście jednak nie tylko ogromna ich podaż, ale także przeświadczenie uczestników rynku co do powracającego ożywienia gospodarczego oraz ich obawy przed skokiem inflacji. Coraz wyższe rentowności nie są tylko i wyłącznie problemem Stanów Zjednoczonych, ale automatycznie też innych regionów, gdzie benachmarki reagują bardzo szybkimi wzrostami na to, co dzieje się w USA. I tu właśnie z punktu widzenia całej globalnej gospodarki pojawia się największy problem. Jest nim rosnący koszt pozyskania kapitału, a bez tego ostatniego rozwój ekonomii praktycznie jest niemożliwy. Kwestia ta nie dotyczy, jak sugerują niektórzy, tylko i wyłącznie przedsiębiorstw, ale także konsumentów.
Obawy rentowność wieloletnich obligacji dały znać o sobie także w pierwszej części czwartkowego handlu. W regionie Azji i Pacyfiku indeks MSCI dla tego obszaru spadł o 0,80%, a o godz. 9:34 paneuropejski DJ Stoxx 600 zniżkował o 1,02%. W tym samym czasie kontrakty terminowe na amerykański S&P 500 rosły już jednak o 0,25%.
Na warszawskim parkiecie środowa sesja zakończyła się znacznymi wzrostami. GPW zachowała się zgodnie z taktem wybitym na rynkach w gospodarkach wschodzących, które to wczoraj zyskały na wartości 1,97% (MSCI Emerging Markets). Indeks WIG wzrósł o 1,93%, a indeks WIG20 zwyżkował o 2,04% do 1845,56 pkt. Obroty wyniosły nieco ponad 1,5 miliarda złotych. Decyzja RPP o pozostawieniu stóp procentowych na niezmienionym poziomie nie zaskoczyła, czego jednak nie można już było powiedzieć o obniżeniu stopy rezerwy obowiązkowej o 0,5 pkt. proc, z 3,5% do 3%. Dziś na giełdzie przy ulicy Książęcej w Warszawie otwarcie na indeksie WIG20 osiągnęło poziom 1840,82 pkt, by następnie spaść do poziomu 1832,79 pkt – oznaczało to zniżkę o 0,69% od środowego zamknięcia. Byki kontrolę nad rynkiem odzyskały jednak bardzo szybko i o godz. 9:34 wskaźnik największych i najbardziej płynnych spółek GPW zniżkował już tylko o 0,04% (1844,77 pkt). W tym samym czasie indeks WIG zyskiwał dokładnie w takim samym stopniu.
Na indeksie WIG20 znajdujemy się w tej chwili dokładnie w połowie przedziału wahań ograniczonego poziomami 1920,39-1774,89 pkt. Co do tego, że trwająca na nim od początku maja przepychanka, określana przez część analityków mianem konsolidacji, kiedyś musi się skończyć, nie ma żadnej wątpliwości. Pytanie tylko kiedy? Cały czas wydaje się, że bardziej prawdopodobnym scenariuszem jest ten, w którym z obecnego „range tradingu” nastąpi wyjście dołem, co otworzyłoby drogę do spadków indeksu WIG20 nawet do poziomu 1650 pkt. Trudno nie odnieść wrażenia, że taka sytuacja byłaby zbawienna dla warszawskiego parkietu. Po 3 miesiącach silnym wzrostów mało kto jest obecnie w stanie podejmować próby większych zakupów w obawie o możliwą silniejszą korektę na rynku. Jeżeli zatem do doszłoby do głębszej realizacji zysków (może nawet niekoniecznie do 1650 pkt na WIG20), atmosfera do ponownych zakupów mocno by się poprawiła, a szanse na udany atak na poziom 1921,47 pkt, czyli maksimum z 6 stycznia br., byłyby niewspółmiernie większe niż obecnie.
Marek Nienałtowski
Źródło: Money Expert