Wczoraj w nocy polskiego czasu Amerykanie przedstawili wyniki tzw. stress testów w 19 największych bankach, na które przypada dwie trzecie aktywów. Badania te miały pokazać, w jakiej kondycji znajdują się amerykańskie banki i ile jeszcze trzeba wpompować w nie pieniędzy. Okazało się, że zaczynają one stawać na nogi i nie potrzebują dofinansowania ponad to, które już zostało im przyznane w ramach planów pomocowych uchwalonych przez Kongres. Znajdują się więc w zdecydowanie lepszej sytuacji, niż się obawiano. Wielu ekspertów wierzy, że wczorajszy dzień może być punktem zwrotnym w historii kryzysu. A najgorsze już minęło.
– Żaden ze zbadanych przez nas banków nie jest zagrożony niewypłacalnością – zapewnił Timothy Geithner, sekretarz skarbu USA.
Wśród 19 banków w USA, które prześwietlono, dziewięć dobrze sobie radzi i nie wymaga dokapitalizowania. Są to m.in. J.P. Morgan, American Express, Goldman Sachs, MetLife, i Bank of New York Mellon.
Największych sum, bo 34 mld dol., potrzebuje Bank of America. Z kolei bank dla zamożnych Wells Fargo musi pozyskać dodatkowe 13,7 mld dol. Łącznie banki potrzebują jeszcze 75 mld dol., które mogą zdobyć ze źródeł prywatnych, np. drogą emisji akcji (mają czas do 9 listopada). Nie trzeba więc już angażować pieniędzy publicznych.
Ponieważ inwestorzy wcześniej spodziewali się gorszych wyników stress testu i trupów w szafach w postaci olbrzymich kwot toksycznych aktywów, rządowe przecieki spowodowały wzrosty na giełdach. Indeks Dow Jones zdołał nawet odrobić wszystkie straty od początku roku. Od początku tygodnia zyskał prawie 3 proc., choć wczoraj inwestorzy, podobnie jak w Europie i nad Wisłą, wyraźnie realizowali już zyski i część parkietów zamknęła się na minusach.
O tym, jak silna jest wiara w bliski koniec kryzysu, mogą świadczyć ceny ropy, która kosztuje już blisko 60 dol. za baryłkę. To najwięcej od sześciu miesięcy. Ropa drożeje zawsze, kiedy spodziewane jest ożywienie gospodarcze, a więc wzrost zapotrzebowania na ten surowiec.
Także w Polsce od dwóch miesięcy ceny akcji rosną. Wśród beneficjentów są instytucje finansowe, mimo że ich wyniki za pierwszy kwartał pokazują, iż w tym sektorze nie dzieje się najlepiej. Sytuacja w USA ma jednak wpływ na wycenę polskich akcji na giełdzie.
– Zarówno negatywne, jak i pozytywne informacje na temat stanu amerykańskiej gospodarki i sektora finansowego przekładają się natychmiast na sytuację na wszystkich parkietach na świecie – podkreśla Marcin Mrowiec, główny ekonomista Pekao SA. Eksperci nie mają wątpliwości – o ile problemy amerykańskich banków powoli się kończą, to polskich dopiero zaczynają.
– Wyniki pierwszego kwartału pokazują, że banki dopiero czekają kłopoty. Spowolnienie gospodarcze wpływa na wyniki firm z opóźnieniem. Dopiero więc w drugiej połowie roku, a najpewniej w pierwszym kwartale 2010 r. przedsiębiorstwa będą miały problemy z obsługą zadłużenia – uważa Marcin Mrowiec.
Podobnie było podczas poprzedniego kryzysu. Rozpoczął się w 2001 r., jednak część firm przestała obsługiwać długi dopiero w 2002 i 2003 r.
– W pierwszym kwartale tego roku największy negatywny wpływ na wyniki sektora finansowego miały rezerwy związane z opcjami walutowymi. Na razie 95 proc. firm obsługuje zadłużenie w terminie. Sądzę, że na przełomie tego i przyszłego roku zmieni się to radykalnie – podkreśla Marcin Jabłczyński, analityk DB Securities. – Klienci indywidualni także zaczną mieć kłopoty ze spłatą kredytów. Wpływ na to będzie miało rosnące bezrobocie – podkreśla.
A zgodnie z oceną ekonomistów w tym roku wzrośnie ono z 11,2 do 13-14 proc. Osoby, które stracą pracę, w pierwszej kolejności przestaną spłacać kredyty gotówkowe, a potem hipoteczne. Dla banków oznacza to konieczność tworzenia rezerw, dla klientów – kolejny wzrost cen kredytów i innych usług.
Łukasz Pałka, Beata Tomaszkiewicz