Efektem tego będzie konieczność rynkowego urealnienia wycen dziwacznych instrumentów finansowych zalegających w księgach banków i innych instytucji zaangażowanych w kredyty hipoteczne (tzw. marking to market). Może się więc okazać, że amerykański kryzys kredytowy z lata br. w ogólnym rozrachunku puści z dymem okrągły bilion dolarów, przy czym straty obficie rozleją się poza granice USA, zgodnie z regułami walnie hołubionej globalizacji.
Wszędzie pełno alarmistycznych raportów i komentarzy. Pospiesznie rewidowane w dół są wszelakie wcześniejsze świetlane prognozy ekonomiczne, a strach zajrzał w oczy nawet najbardziej upartym i niereformowalnym optymistom. Wydaje się, że wszyscy pośrednio lub bezpośrednio doświadczają strat z krachu kredytowego. Tymczasem taki krach dla bardzo nielicznej garstki rozważnych graczy może być epokową okazją do zbicia prawdziwej fortuny.
Kluczem do osiągnięcia sukcesu jest tak iść wbrew tłumnie pokutującym przekonaniom, aby nie zostawszy przez ten tłum rozniesionym, zwielokrotnić stan posiadania na ostatecznej klęsce tego tłumu („tłumu” rozumianego nie tylko standardowo, lecz także jako zbiorowość instytucji finansowych, które w przytłaczającej większości wykluczały zły scenariusz). Intuicja podpowiada, iż jest to nieosiągalne, tymczasem są namacalne dowody wykonalności tego subtelnego i misternego planu.
Mało komukolwiek znany Andrew Lahde (z zawodu analityk specjalizujący się w branży telekomunikacyjnej i usług biznesowych) w 2006 r. nie przeszedł obojętnie obok katastrofalnych danych systematycznie napływających z segmentu amerykańskich nieruchomości, zwłaszcza szybującej liczby bankowych zajęć niespłacanych hipotek (foreclosures). Finansista ten założył wówczas w Kalifornii fundusz hedgingowy o nazwie Lahde Capital.
Pierwszy fundusz w ramach tej działalności to „US Residential Real Estate Hedge V Class A”. Jako główną strategię pomnażania kapitału przyjęto zajmowanie krótkich pozycji na instrumentach związanych z ryzykownymi kredytami hipotecznymi typu subprime. Lahde postanowił stanąć po drugiej stronie barykady, naprzeciw takich potęg jak Merrill Lynch, Citigroup i wiele innych instytucji silnie zaangażowanych po długiej stronie tego rynku.
Nadeszło lato 2007 i w pełnej krasie wybuchł rzeczony kryzys, pod który nawiasem mówiąc podwaliny budowano dobre pięć lat. Nagle wysechł popyt na derywaty oparte na kredytach hipotecznych gorszej jakości, a pośród zamierającej płynności spieniężenie tych aktywów musiało pociągnąć ich gwałtowną przecenę. De facto nikt wcześniej nie troszczył się o wycenę tych instrumentów i tego lata zaczął się koszmarny powrót do realnego świata, w którym jednak dobrze jest wiedzieć co ile jest warte.
W samym 2007 r. (licząc do końca listopada) stopa zwrotu z funduszu Lahde Capital przekroczyła, po odjęciu opłat, 1000 (tysiąc) procent! Jeszcze miesiąc temu, u progu listopadowej odsłony kolejnego aktu kredytowej zapaści, zysk wynosił „zaledwie” 713 proc. Jedenastokrotne zwiększenie majątku funduszu porównywalne jest skalą np. do wzrostu indeksu argentyńskiego indeksu Merval, z tym że wskaźnikowi giełdowemu dokonanie takiego osiągnięcia zajęło 6 lat.
W listopadzie Lahde intensywnie zamykał krótkie pozycje w zdruzgotanych instrumentach subprime-podobnych. Stała za tym argumentacja o dalece mniej atrakcyjnej niż wcześniej relacji ryzyka do (dalszego) zysku. Zarobione miliardy powinny generować kolejne miliardy, dlatego też finansista tej jesieni otworzył nowy fundusz, w którym na celownik wziął nieruchomości komercyjne. W obliczu recesji przyjęto podobną do poprzedniej strategię gry na spadek wartości obligacji zabezpieczonych właśnie nieruchomościami komercyjnymi. Pierwsze dwa miesiące działania funduszu już przyniosły zwrot w wysokości 42 proc. Szanse na powtórkę spektakularnego dokonania są równie duże jak ryzyko nadejścia recesji w USA.
Uspokajające poklepywanie społeczeństwa po plecach przez wysoko postawione, uśmiechnięte „gadające głowy” predestynowane do szerzenia wiecznego optymizmu nie zdaje już egzaminu. Gdyby naprawdę było dobrze, nie byłoby ratunkowych obniżek stóp pomimo napięć inflacyjnych, które zyskają na sile wskutek degradacji dolara i surowcowego rajdu.
Jako puenta do bieżącej sytuacji w USA niech posłuży komentarz samego Andrew Lahde’a: „Nasz cały system bankowy to kompletna tragedia. Moim zdaniem, niemal każdy większy bank stałby się niewypłacalny, gdyby dostosował wycenę swoich aktywów do rynku [dosłownie: „marked their assets to market” – przyp. B. S.]”.
Nieco mniej wyrafinowany sposób zarabiania kroci na kryzysie kredytowo-hipotecznym wybrał inny fundusz hedgingowy, nowojorski Paulson and Co. W ciągu ostatniego roku dokonywano krótkiej sprzedaży akcji przedsiębiorstw finansowych zaangażowanych w kredytowanie segmentu subprime (swoją drogą, czy dzisiejsi polscy licealiści dożyją wprowadzenia krótkiej sprzedaży akcji w Warszawie?).
Na celownik brane są również instrumenty, które można w skrócie uznać za ubezpieczenie od niewypłacalności przedsiębiorstwa, mianowicie CDS (credit default swaps). Przy okazji turbulencji derywaty te gwałtownie drożeją. Tegoroczny bilans funduszu na koniec października br. to 550 proc. zysku na czysto. Fundusz w listopadzie ucinał część swoich krótkich pozycji, co bynajmniej nie oznacza zmiany sentymentu zarządzających na „byczy”. Paulson zarządza obecnie kwotą ok. 24 mld dolarów, a mentor funduszu, John Paulson uważa, że ceny amerykańskich domów mogą spaść od szczytu średnio nawet o 25 proc. Obecnie jest to zaledwie ok. 3 proc.
Jak widać, podczas krachu można bardzo pokaźnie zarobić o ile posiada się panoramiczny obraz sytuacji danego rynku, wskazujący na duże prawdopodobieństwo zaistnienia zapaści w stosunkowo niedalekiej przyszłości. Na takie okazje poluje się latami i zawsze będą one domeną niszowej mniejszości, która nie pozwala się wiernopoddańczo unieść fali stadnego pędu. Ci nieliczni, którzy opracowali strategie gry na trudne czasy i bez opóźnienia wyszukali wielki potencjał zysków, dziś zaczynają odcinać kupony od wdrożonej w czyn roztropnej kalkulacji zagrożeń.
Tematyka nieruchomości z całą przybudówką w postaci wykresów, historycznych zysków, analiz lub coraz częściej niestety sponsorowanych pseudoanaliz jest ostatnio na fali. Jak wskazują doświadczenia amerykańskie i brytyjskie, fala ta coraz częściej niekoniecznie okryta jest chlubą. Dlatego na koniec chciałbym przestrzec przed ślepą pogonią za „wielkimi” zyskami z nieruchomości w krajach regionu Środkowej i Wschodniej Europy. Większość unijno-akcesyjnej śpiewki przyszłości została już rozegrana kilka lat temu. Tymczasem obecnie racjonalna kalkulacja wskazuje, że rzekome atrakcyjne wyceny polskich, czeskich, nadbałtyckich, bułgarskich, ukraińskich itp. domów czy mieszkań świecą, ale już tylko energią emanującą po szaleńczych wzrostach.
Jeśli wartość 50-metrowego mieszkania w dużych miastach jest równa ośmio- a nawet dziesięcioletnim przeciętnym zarobkom brutto, a roczne realne (skorygowane o inflację) wpływy z wynajmu ledwie sięgają 3 proc. tej wartości, to jesteśmy w ewidentnym zasięgu bańki spekulacyjnej. Opinię taką wyraża choćby Dan Amoss, CFA, redaktor zarządzający biuletynu Strategic Investment. Fundamenty zostały przyćmione karykaturalną spekulacją, która skończy się w kilkuletniej perspektywie dużymi spadkami cen wymarzonego „M”. Poszukiwanie zysków w tym segmencie dziś jest już spóźnione i oby pod tym względem Europa Wschodząca nie okazała się schodzącą.
Jeśli ktoś nie czuje się na siłach by zarabiać fortunę na krachu bądź solidnej przecenie, to przynajmniej dla własnego dobra niech stanie z boku, dzięki czemu nie spłynie na spadku cen w finansową otchłań. Bo podczas krachów na finansowym dramacie bardzo wielu nieświadomych zbija fortuny bardzo niewielu świadomych.