Wiara w niezwyciężoną moc modeli zarządzania ryzykiem opartych na zaawansowanej inżynierii finansowej po raz pierwszy legła w gruzach kilka lat temu. Bazylea III ma przywrócić konserwatywne podejście w bankowości. Wyższe wymogi będą kosztowne, przede wszystkim dla klientów, ale taka jest cena bezpieczeństwa i wzajemnego zaufania. Kolejna wersja Umowy Kapitałowej ma przywrócić wiarę w bezpieczny sektor bankowy. Wyższe wymogi kapitałowe w zakresie funduszy własnych, szczególnie Tier1+bufor, docelowo mają sięgnąć 10,5 proc. (sic!), ale na szczęście dopiero w 2019 (szczegóły w załączniku).
Tempo zmian jak zawsze jest niespieszne i wciąż trwa zażarta dyskusja, ale determinacja jest bardzo wysoka. Co ważne, szczególny nacisk kładzie się na przejrzystość źródeł funduszy i sposoby ich rozdysponowania. Czasy radosnej sekurytyzacji syntetycznej kończą się, chociaż rynku pochodnych kredytowych raczej nie da się zatrzymać.
Siłę proponowanych rozwiązań warto zderzyć z wcześniejszymi podejściami Umowy Kapitałowej. Pierwsza wraz z sekurytyzacją ratowała światowe finanse już w 1988 roku, ale – jak się później okazało – tylko przed ryzykiem kredytowym, i to też z dość dwuznacznym skutkiem. Kolejna była odpowiedzią na czasy zmienności rynków finansowych – niestety, nietrafioną.
Z ryzykiem nawet nobliści nie wygrali
Reminiscencja z tła historii Bazylei II jest pouczająca ze względu na zasięg ignorancji uczestników rynków. Wystarczy przytoczyć bankructwo superfunduszu LTCM zarządzanego przez noblistów Mertona i Scholesa w końcówce lat 90. było szokiem, ale szybko zrelatywizowanym. Sądzono raczej, że jest to wyjątek potwierdzający regułę. Najgorsze, że nauczka, jakiej rynki finansowe udzieliły teoretykom, nie dała wiele do myślenia nadzorom finansowym. To, co uchodziło płazem funduszom bądź co bądź spekulacyjnym, na pewno nie mogło stać się fundamentem działalności instytucji zaufania publicznego – banków.
Bazylea II, czyli odpowiedź nadzorów na szybko rozwijające się innowacje finansowe i zmiany kierunków potrzeb kapitałowych banków, nie uchroniła przed zgubnymi wydarzeniami z lat 2006-2008. Z prostej przyczyny – jak każdy system zabezpieczeń inspirowany konkretnymi przypadkami, Nowa Umowa Kapitałowa była już spóźniona. Jej zalecenia tworzono zresztą na bazie przesłanek sięgających jeszcze burzliwego okresu kryzysu amerykańskich kas oszczędnościowo-kredytowych. Bankom, szczególnie tym największym, udzielano dużego kredytu zaufania. To wtedy wzmocniono przekonanie o bankach zbyt dużych, żeby upaść. W NUK zakładano z definicji, że banki są równorzędnymi partnerami nadzorów finansowych, bo mogą samodzielnie określać własne potrzeby kapitałowe.
Kapitały lekiem na wszystko?
Pozornie logiczne założenie, że bank najlepiej zna własne ryzyko, a zatem najlepiej określi wymogi bezpieczeństwa, okazało się zwodnicze. Zaawansowane metody obliczeniowe nie uchroniły przed ryzykiem „moral hazard”, w tym ryzykiem nadmiernego upolitycznienia rynków i olbrzymiego zakresu interwencji pieniężnej. Dodatkowo niekompetencja, pomijanie ważnych czynników ryzyka czy po prostu bufonada przedstawicieli zarządów banków, którzy wierzyli tylko w plany sprzedażowe i własne złote spadochrony, w zderzeniu z biernością nadzorów stały się istotnymi czynnikami prokryzysowymi. Można wręcz założyć, że gdyby nie Bazylea II (szczególnie tzw. metody zaawansowane) ze swoimi optymistycznymi założeniami co do możliwości samoregulacji banków, eskalacja kryzysu nie miałaby tak dramatycznego i systemowego charakteru. Z natury konserwatywny nadzór finansowy w Polsce już przyjmuje kurs na Bazyleę III. Dowodzą tego zalecenie stosowania współczynnika wypłacalności ponad 10 proc., ustawa o rekapitalizacji banków i dyskusja o kolejnych regulacjach. Zaostrzenie może jednak popsuć dobre samopoczucie polskich banków, które w gospodarce pozostającej poza strefą euro będą miały kłopot z powiększaniem bazy kapitałowej.
Dziś w trakcie dyskusji o rekomendacjach S i T warto przypomnieć, co niektórzy prezesi banków mówili kilka lat temu. Wtedy banki w Polsce nie zdążyły jeszcze – na szczęście! – wdrożyć powszechnie metod zaawansowanych, ale doskonale pamiętam dyskusje z lat 2005 i 2006 na temat rekomendacji wprowadzanych jeszcze przez KNB. Na propozycje wprowadzenia prostych reguł stosowania udziału własnego w kredytach hipotecznych czy też zasady udzielania kredytu w walucie, w jakiej kredytobiorca zarabia, przedstawiciele banków odpowiadali: my najlepiej znamy się na ryzyku. Dziś najlepiej na ryzyku walutowym znają się klienci tych banków, którzy z kredytami udzielonymi w końcówce 2008 roku mają za sobą trudny 2009 rok i do spłacenia o 50 proc. większe sumy.
Polski nadzór już dokręca śrubę
Dziś KNF nie powinien, wręcz nie może odpuścić. Rekomendacje są konieczne nie po to, by utrudnić dostępność kredytów dla kredytobiorców lub prowadzenie biznesu bankowego. Rekomendacje są potrzebne, żeby z rynku wyeliminować tych, którzy udzielenie kredytu na 20-30 lat ciągle postrzegają jak sprzedaż karty kredytowej lub FMCG. Z punktu widzenia systemowego potrzeba nam dziś odpowiedzialnych, konserwatywnych banków, które już w czasach kryzysu potwierdziły swoją klasę, osiągając – na przekór niedawnym liderom rankingów – bardzo dobre wyniki finansowe.
Czas na powrót do źródeł bankowości, gdy banki były instytucjami zaufania publicznego, a ich działania nie zawsze kojarzyły się z kolorowymi marzeniami z reklamówek. Bo dobry bank wyróżnia się tym, że gdy wszyscy rozdają na lewo i prawo, to on jest na dalekich miejscach sprzedaży, ale gdy tylko pojawia się kryzys, to klienci liczą tylko na niego. Pozostali w tym czasie chowają głowy w piasek i skupiają się na tym, jak przetrwać kolejny program naprawczy. Dla tych ostatnich klient staje się tylko przedmiotem robienia biznesu, tymczasem finanse od zawsze były kwestią bardziej lojalności i zaufania.
Czy Bazylea III przywróci ten etos? Być może, ale na pewno znów będzie spóźniona. Rynek przecież nie znosi próżni, a straty trzeba szybko odrobić…
Bogusław Półtorak
Główny Ekonomista Bankier.pl
Źródło: PR News