Od lat prasa, politycy, ekonomiści i zwykli ludzie toczą dyskusję na temat, jakie są i jakie będą Chiny. Jedni twierdzą, że państwo to choć duże, to jest wciąż słabe i że być może kiedyś będzie wielkie, a wszystko to co widać to nic innego, jak sztuczki marketingowe i propagandowe władców z Pekinu. Są i tacy, którzy zawsze uważają, że Chiny były i są wielkie, a będą numerem jeden. Na poparcie tego odwołują się do myśli Napoleona, przywołując jego określenie „śpiący olbrzym”. W każdym razie sami Chińczycy nie mają takich wątpliwości, że ich kraj jest duży, a będzie Kong (dominujący).
Chiński sen
Kiedy Deng Xiaoping w 1978 r. wprowadził cztery modernizacje (reforma rolnictwa, przemysłu, nauki i technologii oraz obronności) i otworzył Chiny na świat, to nie podejrzewał, że efekty przekroczą planowane na początku zamierzenia. A ma być jeszcze piękniej. W ocenie banku Goldman Sachs status „wielkich” lub „numer jeden” Państwo Środka uzyska w 2027 r. Z kolei rząd w Pekinie na fali radości z tytułu osiągnięcia po raz kolejny dwucyfrowego PKB (11,4 proc. w 2007 r.) oświadczył wiosną 2008 r., że w 2035 r. Chiny przegonią USA. A co sądzą o tym młodzi Chińczycy? Odpowiadają krótko – „I bardzo dobrze”. Sęk w tym, że każda ze stron ma własną wizję Chinese dream. Zachód mówi o wolności i demokracji jako najlepszej na świecie drodze do szczęścia, zaś władcy Chin stawiają na pierwszym miejscu ekonomię, jako źródło wszelkiego dobra. Z kolei młodzież ma swoją wizję świata zgodną z linią państwową na tyle, na ile jest to potrzebne do awansu. Ostatecznie jednak problem, którą podążać drogą, rozstrzygnął – przynajmniej na razie – obecny kryzys finansowy. Po roku od jego wybuchu rząd chiński już wie, że wyartykułowane przez Denga na początku reform „facai” (bogaćcie się) należy zastąpić „xiaofei” (konsumujcie), a o własnej gospodarce należy myśleć nie inaczej, jak tylko o zrównoważonym systemie. Premier Wen Jiabao dał temu wyraz w swoim wystąpieniu w czasie wrześniowego World Economic Forum Annual Meeting of New Champions w mieście Dalian. Podkreślił, że „stabilizacja i ożywienie chińskiej gospodarki nie są jeszcze stałe, solidne i zrównoważone”.
Ostatnie dane ekonomiczne wskazują, że poprawa sytuacji ekonomicznej Chin jest faktem. Chińskie media i sam rząd dumnie ogłosiły wzrost PKB. Za drugi kwartał wyniósł on 7,9 proc., zaś w trzecim szacuje się go na poziomie 9 proc. W 2010 r. chińska gospodarka ma rosnąć w tempie 9,4 proc. Taka wiadomość przywróciła nadzieję rządowi, że Chiny będą się dalej rozwijać, co zapewni spokój społeczny. Z kolei oświadczenie premiera o maksymalizacji działań w celu zwiększenia konsumpcji wewnętrznej przyniosło ulgę całemu światu i perspektywę wychodzenia z kryzysu. Na poparcie tego Wen Jiabao wskazał na pozytywne efekty pakietu stymulacyjnego z listopada ubiegłego roku w wysokości 586 mld dolarów, dzięki któremu popyt krajowy wzrósł realnie o ponad 10 proc., a w całym roku ma wynieść 11,5 proc. Podobnie sytuacja ma się w odniesieniu do gospodarstw domowych, które zwiększyły swoje wydatki o blisko 10 proc., co w przypadku dużej skłonności Chińczyków do oszczędzania jest wydarzeniem znaczącym. Jest to skutek szeroko zakrojonej akcji propagandowej rządu centralnego pod hasłem „kupuj chińskie”, mającej na celu namówić obywateli do zaciągania niskooprocentowanych kredytów. Chińczycy więc kupują za gotówkę lub na raty artykuły AGD, samochody, mieszkania, wycieczki zagraniczne. Niektórzy przeznaczają pieniądze na pokrycie kosztów studiów dzieci, a ci którym marzy się bogactwo inwestują na giełdzie. Na koniec września 2009 r. wolumen udzielonych kredytów wyniósł 7,37 bln juanów i został przekroczony o ponad 1,5 bln z zaplanowanego poziomu na ten rok. Ekonomiści przewidują, że ostatecznie zamknie się on kwotą 9 bln juanów.
Choć obecna sytuacja bardzo cieszy chiński rząd, to zaczyna dojrzewać myśl, że to, co miało ratować, tworzy niebezpieczne bańki począwszy od kredytów bankowych aż po rynek kapitałowy. Pierwsze ostrzeżenia wyszły właśnie od rządu. Najpierw Zhou Xiaochuan, prezes Banku Ludowego Chin (bank centralny), a potem Liu Mingkang, prezes chińskiej komisji nadzoru bankowego, nie tylko wezwali chińskie banki do racjonalizmu, ale jednocześnie podjęli kroki prawne mające na celu poprawę bezpieczeństwa ryzyka kredytowego dla całego sektora.
Niewątpliwie rządowy pakiet stymulacyjny przyniósł poprawę, ale także pokazał ciemniejszą stronę chińskiej gospodarki. Jak w lustrze odbił to o czym mówiło i pisało się od dawna – przerost mocy produkcyjnych. Inwestycje w majątek trwały były i są siłą napędową chińskiej gospodarki i rosły one szybciej niż PKB. Od samego początku rządowi zależało, by spełniały one dwojaką rolę – kreowanie popytu w krótkim terminie i podaży w długim. Ta strategia przyniosła Chinom na przestrzeni lat wymierne wyniki ekonomiczne w postaci rekordowego tempa rozwoju, który od dekady ma wartość dwucyfrową. Kij jednak ma dwa końce, mówią zagraniczni ekonomiści. Szalone tempo rozwoju prowadzi do przegrzania gospodarki, ze wszystkimi jej skutkami. Rząd jakby zapomniał o tym, że przejście od inflacji do deflacji nie jest aż tak trudne.
Światełkiem w tunelu dla Chin i globalnej gospodarki jest kurczenie się nadwyżek Państwa Środka na rachunku bieżącym i w handlu. Natychmiast pojawiła się wizja, że Chińczycy konsumują więcej niż reszta świata i że nadchodzi oczekiwana przez wszystkich aprecjacja juana. W ten sposób znalazłoby się lekarstwo na poprawę kondycji globalnej gospodarki. Ponadto oczekuje się, że ogólny spadek poziomu konsumpcji postawi Chiny w sytuacji, w której będą musiały pokazać światu, że potrafią się rozwijać dynamicznie mimo mniejszego eksportu. Dlatego też deklaracja premiera Wena w Dalian o usuwaniu „wąskich gardeł” w chińskiej ekonomii dla rozwoju popytu krajowego została bardzo dobrze przyjęta przez zagranicznych i krajowych ekonomistów. Stanowisko rządu poparł Hu Jintao, prezydent Chin, w swoim wystąpieniu do narodu 1 października bieżącego roku w czasie obchodów na placu Tiananmen rocznicy powstania Chińskiej Republiki Ludowej. Stało się to, co od dawna było wiadomo, że należy zrobić. Czy władza tego chciała, czy też nie, ale to kryzys, a nie ona sama, otworzył za nią nowy rozdział w historii rozwoju gospodarczego państwa chińskiego.
Kropla drąży rynek
Chińczycy robią wszystko po swojemu. W sytuacji kryzysu działają w myśl dwóch zasad, że kryzys jest tym, czego nie można zmarnować, i że w słabościach tkwi największa siła. Pogarszająca się globalnie sytuacja gospodarcza martwi rząd chiński, ale jednocześnie pojawiają się pomysły jak temu zaradzić. Rezerwy walutowe w wysokości 2,2 bln dolarów oraz dyplomacja surowcowa są doskonałym narzędziem do likwidacji częściowych napięć w chińskiej ekonomii. Zagraniczna ekspansja poza podbojem danego rynku służy także redukcji własnego bezrobocia, które na koniec 2008 r. wynosiło 4,2 proc., a w tym ma nie przekroczyć poziomu 4,6 proc. Justin Lin, wiceprezydent Banku Światowego, a zarazem Chińczyk, nie widzi w tym nic złego, a nawet uważa, iż jest to z korzyścią dla obu stron. W przypadku zaś złóż naturalnych uważa, że ich kupowanie, a nie samych surowców jest dobrym rozwiązaniem biznesowym. Dlatego Chiny, jeśli tylko mogą, powinny inwestować w złoża. Ostatnie negocjacje China International Fund (CIF) z rządem Gwinei kontraktu wartego miliardy dolarów w zakresie finansowania projektów infrastrukturalnych i surowcowych są tylko potwierdzeniem tej polityki. Gdyby tylko ta transakcja doszła do skutku, to chińskie bezpośrednie inwestycje zagraniczne (CBIZ) na świecie łącznie przekroczyłyby kwotę 200 mld dolarów z obecnych 183,9 mld i jednocześnie zwiększyłoby to liczbę chińskich pracowników poza Chinami do prawie 600 tys., z obecnych teraz 575 tysięcy.
Chiny o swoje prawa i pozycję toczą walkę nie tylko w Afryce. Rząd w Pekinie od dawna zabiega o uznanie chińskiej gospodarki przez społeczność międzynarodową, w tym przede wszystkim przez Unię Europejską, za wolnorynkową. Jak na razie bez skutku, bo przeciwko przemawiają zarówno względy polityczne, jak i ekonomiczne. Taka decyzja postawiłaby rynki krajów członkowskich w trudnej sytuacji konkurencji rynkowej. Rząd chiński, jak na razie, nie robi z tego wielkiego problemu, ale przy każdej okazji spotkań na szczeblu głów państw lub szefów rządów podnosi ten problem. Nie przejmują się tym też zbytnio firmy z Państwa Środka. One indywidualnie poszukują dróg wejścia na rynek europejski i je znajdują, i to nie gdzie indziej, jak w prawie europejskim. Coraz więcej chińskich przedsiębiorstw zabiega o nadanie im statusu producenta gospodarki rynkowej, który jest elementem składowym państwa o gospodarce rynkowej (Market Economy Status – MES). Starają się wykazać europejskim urzędnikom, że ich produkcja oraz sprzedaż towarów opiera się na wolnorynkowych zasadach, zaś ich decyzje dotyczące cen, kosztów i nakładów są skutkiem mechanizmów rynkowych, odzwierciedlających podaż i popyt, oraz że w te procesy nie ma ingerencji państwa, a nawet jeśli ona jest, to nie ma charakteru poważnego. Uzyskanie statusu MES ma dla chińskich firm niebagatelne znaczenie, bo dzięki niemu otwierają się przed nimi rynki wszystkich państw członkowskich Unii. Choć otrzymanie tego statusu nie jest proste, to nie rezygnują. W przypadku odmowy nie poddają się. Wyczerpują wszystkie dostępne im środki administracyjne, a gdy i te nie przyniosą skutku, to występują na drogę sądową.
Chińczycy doskonale wiedzą, że czyjeś nieszczęście jest moim szczęściem, a kryzys to doskonały czas na robienie zakupów, zwłaszcza tego, czego nie mogli kupić w czasie spokoju gospodarczego, czyli technologii. Już wcześniej nabyli Rovera, IBM, a teraz amerykański symbol – Hummera. Następne w kolejności jest Volvo i być może inne marki z pakietu GM. Chińskie przedsiębiorstwa, banki i instytucje finansowe kupują udziały w firmach, które jeszcze mają dobrą sytuację na rynku. I bynajmniej nie chodzi o sam czysty zysk z zainwestowanego kapitału, ale o przyszłość, a ściślej o właściwą w niej pozycję. Kupują i inwestują we wszystko to, co daje technologię i nowoczesne systemy zarządzania, bo tego im teraz najbardziej potrzeba do dalszego rozwoju.
Obecny kryzys finansowy zmienił i nadal zmienia global dream. Spowodował, że świat zachodni schował swoje obawy związane z ekspansją Chin, a nawet wysyłane są sygnały do Pekinu, że kapitał chiński jest mile widziany. Ciekawe, jak zareagowałaby polska opinia publiczna, gdyby Giełdę Papierów Wartościowych chcieli kupić Chińczycy?
Azjatycki smak
Dla rządu chińskiego sprawa jest jasna, że tylko ekonomia zaspokoi wszystkie potrzeby ludzi i zagwarantuje spokój społeczny. Gdyby jednak ktoś miał wątpliwości co do ich racji, to przywołują argument, że same Chiny są miniświatem osadzonym w Azji, który ma swoje zasady, choć niekiedy odbiegające od zachodnich. Chińczycy chętnie nazywają swoją ekonomię „chińskim kapitalizmem” i odwołują się do „wartości azjatyckich”, co znaczy tyle, że Zachód nie ma prawa narzucać Chinom swojego systemu wartości. Ponadto jednostki muszą się pogodzić z tym, że interes państwa jest ważniejszy niż ich indywidualny, i że rządy twardej ręki, a nawet autorytarne, są niezbędne do osiągnięcia szybkiego wzrostu gospodarczego. Ten zaś musi być na poziomie nie niższym niż 8 proc., bo bez niego wygląda na to, że rząd w Pekinie traci mandat niebios. Temu też celowi mają służyć realizowane projekty ekonomiczne, jak pakiet stymulacyjny czy dość liberalna, a przez niektórych nazywana dumpingową, polityka kredytowa. I choć dziś one legitymują Chinkong, to w przyszłości wcale nie musi być tak różowo. I gdyby się tak stało, to z nowej nazwy Chinkong odpadłby „Kong”, a zostałyby „Chin”. Ale to już znamy.