„Kredyt walutowy daje bankom możliwość dodatkowego zarabiania na różnicach kursowych, z czego coraz skrzętniej korzystają. Pożyczają nam pieniądze po kursie niższym, a każą spłacać po wyższym. Ten tzw. spread jest tak naprawdę ukrytą opłatą, dodatkowym kosztem kredytu nieuwzględnianym w jego oprocentowaniu. W niektórych bankach różnica kursowa sięga 13-14 gr na każdym franku! To tak, jakby bank pobierał ponad 5 proc. prowizji za wymianę waluty (kurs franka w NBP wynosi ok. 2,4 zł).” – pisze gazeta.
„To oznacza, że miesięcznie każdy walutowy kredytobiorca oddaje bankowi z tytułu spreadu od 20 do 70 zł (w zależności od kwoty kredytu). Z szacunków „Gazety” wynika, że w skali roku na spreadzie od kredytów walutowych banki dodatkowo zarabiają ok. 100 mln zł!” – czytamy.
„Gazeta wspólnie z Expanderem sprawdziła w których bankach różnice kursowe najbardziej uderzają klientów po kieszeni. Okazało się, że najwyższy spread – ponad 14 gr na każdym franku – stosuje DomBank. Ten sam, który ostro reklamuje ostatnio swój „kredyt łatwobralny”. Słono – ponad 12 gr – płacą także klienci GE Money Banku, Raiffeisen Banku oraz greckiego Polbanku. A przecież ten ostatni promuje się hasłem „po prostu, po ludzku” i dba o wizerunek banku niestosującego ukrytych opłat.” – podaje dziennik.
„Najbardziej uczciwym wobec klientów bankiem jest hiszpański Santander, w którym spread też występuje, ale jego wartość nie przekracza 5 gr na każdym franku. Na tle konkurentów nieźle wypadają też skandynawska Nordea i belgijski Fortis, które w ramach spreadu życzą sobie 8 gr przy każdym spłacanym franku.” – czytamy dalej.
W ostatnich miesiącach nieco spadła popularność kredytów walutowych. To efekt podwyżek stóp procentowych w Szwajcarii i wprowadzonych przez nadzór bankowy ograniczeń. Mimo to wielu klientów nadal decyduje się na kredyty we frankach.
Więcej informacji w dzisiejszym wydaniu „Gazety Wyborczej”.
