Jak donosi „Rzeczpospolita” nawet po 10 latach właściciele mieszkań spółdzielczych mogą zostać zmuszeni do dopłaty.
„Wszystko przez to, że spółdzielnie, sprzedając mieszkania, opierają się na cenie kalkulowanej, a końcowa podawana jest po ostatecznym rozliczeniu kosztów inwestycji. Lokatorzy jednego z budynków gdyńskiej Spółdzielni Mieszkaniowej Na Wzgórzu ponad dziesięć lat po otrzymaniu lokali otrzymali żądanie dopłaty po ok. 500 zł za 1 mkw.” – informuje „Rzeczpospolita”
„– W tym przypadku chodziło o budowę całego osiedla, razem z drogami, dlatego faktycznie ostatecznie koszty rozliczyliśmy po ok. dziesięciu latach od rozpoczęcia inwestycji. Z kilkoma lokatorami sprawy w sądzie już wygraliśmy, część zapłaciła też dobrowolnie – mówi Jacek Benert, prezes Spółdzielni Mieszkaniowej Na Wzgórzu w Gdyni” – podaje „Rzeczpospolita”.
„– Obecnie obowiązująca ustawa jednoznacznie nakazuje rozliczenie kosztów budowy w ciągu sześciu miesięcy od oddania budynku do użytkowania. W przeszłości takiego zapisu nie było, więc każdy przypadek zwłoki przy rozliczeniu trzeba oceniać indywidualnie – mówi Ryszard Jajszczyk, dyrektor biura Związku Rewizyjnego Spółdzielni Mieszkaniowych RP” – pisze „Rzeczpospolita”.
Zakup mieszkania spółdzielczego ma swoje dobre i złe strony. Przede wszystkim osoby decydujące się na mieszkanie spółdzielcze tworzą wspólnotę, która sama składa się na koszty budowy lokali. Ideą spółdzielni jest budowanie mieszkań, a nie generowanie zysku, tak jak to w przypadku dewelopera. Jednak członkowie spółdzielni narażeni są na dodatkowe koszty, które wynikają w trakcie budowy. Dodatkowo decydując się na mieszkanie spółdzielcze nasze prawa wobec tego mieszkania są znacznie mniejsze niż w przypadku mieszkania zakupionego od dewelopera. Wszelkie decyzje dotyczące bloku podejmowane są przez zarząd i administrację, z którą niestety często trudno się dogadać choćby w sprawach bieżących remontów tj. np. instalacja nowej windy.
Więcej informacji we wtorkowej „Rzeczpospolitej” w artykule „ Spółdzielnie z ryzykiem” autorstwa: Piotra Mazurkiewicza.
Źródło: Rzeczpospolita