Jako naród mamy znikomą wiedzę o finansach. Ale nie my jedni. Ameryka szuka dziś prawdziwego winowajcy kryzysu i nie wie, czy była nim pazerność banków, czy ignorancja klientów.
Kiedy najpierw w Stanach, a później w innych krajach świata zachwiały się finansowe rynki, z werwą ruszono na poszukiwania sprawców kryzysu. Najpierw psy zawieszono na bankierach. Żądza pieniądza zawiodła ich w miejsce, z którego lekką ręką dawało się kredyt na dom każdemu, kto śnił o własnych czterech kątach. Znany ze spełniania marzeń amerykański naród realizował więc swój dream, bez względu na to, czy miał status wziętego lekarza, czy NINJA*.
Entuzjazm banków wobec pożyczenia pieniędzy przyspieszał decyzję kredytobiorców o podpisaniu hipotecznego zobowiązania na kilkadziesiąt lat. Wystarczał bezpieczny poziom bieżących dochodów i nadzieja, że nie wydarzy się nic niespodziewanego. Na tych silnikach udało się dojechać aż do momentu, w którym wielu Amerykanów z powodu narastających zaległości w spłacie długu, pozbywa się domów i mieszkań. Trudno nie oprzeć się więc wrażeniu, że równie winni, jak bankierzy, są sami kredytobiorcy. Bo choć kredyty dawano, nikt nie kazał brać. I mimo że dawano, to nie każdego było na nie stać. Dlaczego więc brano? Bo pośród wszelkich dyskusji o rozkwicie rynku nieruchomości, temat ewentualnych konsekwencji dyskretnie przemilczano. Niewiedza okazała się kosztowna, a związany z nią aforyzm prawdziwy.
Za mało szkoły w szkole
Jeśli zgodzić się, że pieniądz włada współczesnym życiem, to szkoła życia nie uczy. Co roku tysiące absolwentów kończy kierunki ekonomiczne, lecz niekoniecznie po to, by z większą ogładą poruszać się po finansowym rynku. Wiodącym powodem popularności takiego profilu kształcenia jest duża, w mniemaniu żaków, szansa na przyzwoite zarobki. Najwygodniejszą do tego celu drogą jest zdaniem studentów „zarządzanie i marketing”, który choć uczy zarządzania firmami i ludźmi, nie do końca tłumaczy, jak skutecznie obchodzić się z własnym pieniądzem.
Teoretycznie indoktrynacja wiedzy o finansach zaczyna się już wcześniej. Teoria to zresztą najmocniejsza strona lekcji przedsiębiorczości, zapisanych w programie nauczania licealistów. Program zajęć z tego przedmiotu to szeroki rozkrok pomiędzy fundamentalną nauką o gospodarce, z PKB, inflacją i rynkiem pracy na czele, zasadami działania przedsiębiorstw a pojęciami kluczowymi dla prywatnego domowego budżetu. Nie dość, że materiału jakby za dużo, to jeszcze czasu wciąż mało. Czas spędzony na nauce podstaw przedsiębiorczości nie wykracza ponad 2 godziny w tygodniu i choć do dyspozycji nauczyciela pozostaje jeszcze tzw. godzina wychowawcza, trudno mamić się nadzieją, że licealiści spędzają ten czas na pogadankach o stopach procentowych czy złotych zasadach inwestowania. Pedagogiczna inicjatywa mogłaby ten stan rzeczy odmienić.
Ktokolwiek nauczy czegokolwiek o finansach
Pierwszy nieudany, niezrozumiały, a co gorsza – nudny kontakt nastolatka ze światem finansów to najlepsza droga do zniechęcenia go tematem. Dlatego choć finanse w liceum to ledwie podstawy, nie wypada, by na poziomie podstaw pozostawał prowadzący. Tymczasem sami dyrektorzy szkół przyznają, że lekcje przedsiębiorczości traktowane są jako dodatkowe godziny pracy dla nauczycieli zatrudnionych, by edukować z innych przedmiotów. Żeromski pewnie dyskutowałby z taką pracą u podstaw.
Lekiem na wiele rzeczy, w tym ewentualną niekompetencję nauczyciela, od zawsze była dobra książka. Badający jakość kształcenia ekonomicznego w kraju Narodowy Bank Polski dopatrzył się jednak braków w literaturze tej branży. Jak piszą autorzy Strategii Edukacji Ekonomicznej na lata 2010-2012, „jest zaledwie kilka podręczników dobrych merytorycznie, aktualnych i przyjaznych czytelnikowi”. A przecież szkoda, skoro – jak mówią – papier wszystko przyjmie.
„Spośród 23 zagadnień obejmujących przedmiot podstawy przedsiębiorczości tylko trzy dotyczą bezpośrednio rynku finansowego i instytucji pośrednictwa finansowego, a dwa pośrednio odnoszą się do tej problematyki” – czytamy dalej w Strategii NBP, w której podkreśla się ewidentne braki w podstawach programowych. Nie ma tam miejsca na informacje o bankowości elektronicznej, pośrednictwie kredytowym, roli banków w finansowaniu działalności gospodarczej, o rozwijającej się dynamicznie Giełdzie Papierów Wartościowych, funduszach inwestycyjnych, domach maklerskich czy ubezpieczeniach.
Czego szkoła o finansach nie powie
Niewiedza wyniesiona ze szkoły, w konfrontacji z coraz intensywniejszym wchodzeniem instytucji finansowych w życie młodych ludzi, frustruje. Współczesna filozofia „kup dzisiaj, zapłacisz jutro”, skoro jest powszechna, nie budzi niepokoju. Kto dziś zakłada pierwsze konto, jutro zrobi zakupy dzięki limitowi w karcie, a sprzęt RTV sfinansuje pożyczką, by chwilę potem sięgnąć po samochód na kredyt. O ile posiadanie konta czy pomnażanie oszczędności w bezpiecznych instrumentach to raczej wynik ekonomicznej ogłady, o tyle pochopne decyzje czy błędne założenia związane z produktami kredytowymi są znacznie mniejszym powodem do radości.
I prawda to, że młodość musi się wyszaleć, a wszyscy uczymy się na błędach. Najgorsze jednak to zapomnieć, że konsekwencje błędów popełnionych już na początku przygody z pieniądzem mogą skutecznie komplikować dalsze, poważniejsze decyzje finansowe. W kontekście ostatnich wydarzeń na rynku hipotecznym, historia kredytowa to termin, jakim po raz pierwszy powinno się obracać nawet nie tyle w szkole średniej, co w gimnazjum. Im dłuższe obycie z tematem, tym mniejsze ryzyko prywatnej finansowej porażki.
I niewiele wskazuje na to, by obecny program edukacji ekonomicznej uczył, jak jej uniknąć. Przedtem mógłby zacząć nadążać za rzeczywistością. Zresztą, aktywne zainteresowanie tym przedmiotem i tak niespecjalnie kalkuluje się uczniom – przedsiębiorczość, mimo zapowiedzi, nadal nie została wpisana na listę przedmiotów maturalnych. Tym samym finanse wciąż uznawane są za niegodne egzaminu z dojrzałości.
Malwina Wrotniak
*NINJA (z ang. No Income, No Job, No Assets – określenie kredytobiorcy „niskiej jakości”, pozbawionego dochodów, pracy i aktywów).
Źródło: Bankier.pl