W Stanach Zjednoczonych w roku 2001 pękła bańka ogromnego i sztucznie nadmuchanego wzrostu akcji firm informatycznych. Nastąpiło załamanie na giełdzie i kryzys, podczas którego miliony przeciętnych amerykańskich inwestorów straciły swój majątek. Gorączka zakupów papierów firm z branży informatycznej powodowana była wiarą w wizję i perspektywy rozwoju Internetu. W niewielkim stopniu odzwierciedlała jednak realną wartość przedsiębiorstw. Po kryzysie nastąpił radykalny zwrot zainteresowań graczy giełdowych. Zaczęto inwestować w coś namacalnego i mającego realną wartość, czyli w rynek nieruchomości.
Sytuacja była o tyle sprzyjająca, że Fed, chcąc pobudzić gospodarkę, zaczął obniżać stopy procentowe, które z poziomu 6,5% w 2001 roku spadły do 1% w roku 2005. W miarę zwiększającego się popytu na kredyty hipoteczne banki poluzowały kryteria związane z ich udzielaniem. Odsetek kredytów przyznawanych osobom o niskiej wiarygodności kredytowej na początku wielkiego boomu w 2002 r. wynosił ok. 3–4%, aby w połowie 2006 r. osiągnąć aż 40%. Eksperci żartowali, że w szczytowym 2005 roku głównym bankowym kryterium przyznania kredytu był wyczuwalny u klienta puls. Co nastąpiło potem – mamy teraz niemiłą okazję odczuwać na własnych kieszeniach. Wydaje się, że kryzys w samych USA zostanie przez to państwo przezwyciężony. To największa gospodarka świata, wypracowująca 40% globalnego PKB. Najważniejsze są jednak bardzo dobre dane makroekonomiczne dobrze świadczące o stanie amerykańskiej gospodarki: PKB w II kwartale wzrósł o imponujące 4%, a bezrobocie utrzymuje się na poziomie 4,5%, co stanowi poziom bezrobocia naturalnego. Bankructwa firm i banków pośredniczących w kredytowym boomie, szczególnie tych wyspecjalizowanych w kredytach tzw. ryzykownych, mogą powodować wahania na giełdzie jeszcze przez następne miesiące. Siła amerykańskiej gospodarki jest jednak na tyle duża, że nie doprowadzi to do recesji i długotrwałego kryzysu, a jedynie oczyści i wyeliminuje niezdrowe praktyki.
Konsekwencje dla Polski i przede wszystkim dla przeciętnego obywatela marzącego o swoim mieszkaniu wydają się być mniej korzystne. W naszym kraju oferta kredytów mieszkaniowych jest ciągle bardzo atrakcyjna w porównaniu z innymi państwami UE. Nie oznacza to, że kredyty są rozdawane każdemu. Około 4,5% stanowią kredyty o podwyższonym ryzyku spłacalności i ten współczynnik cały czas rośnie. Z tego powodu Komisja Nadzoru Finansowego już w lipcu 2006 r. nakazała bankom zaostrzenie polityki przyznawania kredytów we frankach szwajcarskich. Dziś, aby móc zaciągnąć kredyt w CHF, musimy mieć zdolność do pożyczenia w złotych tej samej kwoty powiększonej o 20%. Pojawiają się jednak informacje, że KNF rozważa wprowadzenie kolejnych przepisów mających utrudnić tzw. rozdawnictwo kredytowe. Po kryzysie amerykańskim jest to bardziej prawdopodobne. Poza tym dynamiczny rozwój gospodarczy Polski i szybko rosnące płace powodują, że RPP chcąc przeciwdziałać wzrostowi inflacji, po raz trzeci w tym roku podniosła stopy procentowe. Przekłada się to na wyższe oprocentowanie kredytów i rosnące raty spłacanych już zobowiązań. Biorąc pod uwagę, że w Polsce swoich mieszkań wciąż w znacznej większości nie mają ludzie młodzi i mniej zarabiający, a popyt z ich strony na kredyty jest najwyższy – to istnieje wysokie prawdopodobieństwo zmniejszenia liczby udzielanych przez banki kredytów.
Niesprzyjające zakupowi własnego lokum są również dane o liczbie oddanych do użytku mieszkań. Jest ich ciągle za mało, a eksperci szacują że potrzebna jest astronomiczna, jak na obecne warunki budowlane, liczba 4 milionów nowych mieszkań, mogąca zaspokoić potrzeby społeczeństwa. Główną przeszkodą w rozwoju budownictwa jest brak miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego. Najgorzej pod tym względem jest w dużych miastach, gdzie przeważnie tylko kilka procent ich powierzchni zostało objętych planami. Z drugiej strony rośnie liczba firm, które chcą budować, ale napotykają problemy z dostępnością gruntu pod zabudowę. Powoduje to sztuczne windowanie cen wybudowanych mieszkań już przez deweloperów do nieosiągalnego dla przeciętnego Polaka poziomu. W dużych miastach, które przyciągają z prowincji młodych ludzi, szczególnie wysokie ceny metra kwadratowego są barierą ekonomiczną nie do pokonania. Ceny w największych miastach, jak Warszawa czy Kraków, osiągnęły już maksimum. W tym roku najdynamiczniej wzrastały ceny za metr kwadratowy w Poznaniu, Gdańsku i Łodzi. Stosunkowo konkurencyjne ceny są jeszcze w mniejszych miastach, jak Katowice albo Lublin. Z drugiej strony jednak właśnie tam w przyszłości spodziewana jest najwyższa dynamika wzrostu cen.
Obniżenie popytu na mieszkania nie wydaje się w najbliższych latach możliwe. Powodem tego jest sytuacja demograficzna Polski. W dorosłe życie wkraczają ludzie z wyżu z lat 1980–85, którzy zgłaszają zapotrzebowanie na nieruchomości. Przewiduje się również, że osoby które wyemigrowały w celach zarobkowych zaczną nie tyle wracać do kraju, co kupować mieszkania w Polsce, pracując jednocześnie za granicą. Z racji wyższych od przeciętnej polskiej pensji zarobków ich możliwości zaciągnięcia kredytów hipotecznych są stosunkowo duże. Również powstająca w Polsce klasa średnia zaczyna przenosić się z tzw. blokowisk do mieszkań o wyższym standardzie lub domów. Prawie 100% takich osób do zakupu nowych nieruchomości zaciąga kredyt. Automatycznie zwalniają oni swoje dotychczasowe mieszkania dla osób mniej zamożnych, które będą sobie mogły pozwolić na ich wynajęcie lub zakup poprzez kredyt hipoteczny.