Jeśli inwestorów na warszawskiej giełdzie jest w stanie jeszcze coś zaskoczyć, to chyba tylko powrót przewidywalności.
Mogłoby się wydawać, że emocje z jakimi mieliśmy do czynienia w październiku ubiegłego roku osiągnęły masę krytyczną i na następne takie przyjdzie nam czekać naprawdę długo. Nic z tych rzeczy. To, co zobaczyliśmy w ubiegłym tygodniu było czymś niezwykłym. W poniedziałek przy małych obrotach mieliśmy sesję ogromnej słabości na tle rynków zagranicznych. We wtorek największy w tym roku spadek, w środę największe obroty, w czwartek największy wzrost, a w piątek chyba największa manipulacja.
Kiepski początek tygodnia nie był dla nikogo specjalnym zaskoczeniem. Polska giełda od dłuższego czasu nie tylko spada, ale prezentuje się bardzo słabo na tle rynków światowych. Powody tego stanu rzeczy również są powszechnie znane. Do coraz gorszych perspektyw wzrostu gospodarczego, ogromnego problemu przedsiębiorstw (także banków) z opcjami walutowymi, utrzymującego się słabego sentymentu do rynków regionu dołączył jeszcze raport agencji ratingowej Moody’s Investor Service, według której poważne problemy Bułgarii, Chorwacji, Rumunii i Węgier odbiją się negatywnie na sektorze bankowym krajów Europy Wschodniej, w związku ze strukturą własności także na bankach matkach mających mocną pozycję w całym europejskim systemie bankowym. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Już we wtorek totalna przecena banków na czele z Pekao SA (spadek o 18,6 proc.) doprowadziła do największego w historii jednodniowego spadku indeksu WIG-banki o ponad 13 proc., a całego WIG20 o 7,5 proc.
Tak duży spadek poparty dodatkowo wysokimi jak na obecne czasy obrotami oraz następujący w momencie przełamania dotychczasowych minimów bessy nie pozostawiał złudzeń. Nic dziwnego, że również początek kolejnej sesji przyniósł kontynuację przeceny, która w pierwszej godzinie środowej sesji przekształciła się w prawdziwą panikę. Nie dziwi również fakt, że po błyskawicznym dojściu WIG20 w okolice 1250 punktów rynek niczym przez dotknięcie czarodziejskiej różdżki z ogromnym impetem zmienił kierunek o 180 stopni. W końcu poziom wyprzedania i ogromne emocje sprzyjają takim odbiciom w najmniej zresztą oczekiwanych momentach. Największą zagadką tej środowej sesji pozostaną jednak obroty, ale nie ze względu na imponującą wartość 1,8 mld zł na spółkach z indeksu WIG20, lecz z uwagi na styl. Pod tym względem szczególnie wyróżnił się PKO BP. Ponad 16,5 mln akcji banku, które tego dnia zmieniły właściciela to absolutny rekord nie licząc oczywiście wolumenu z giełdowego debiutu. Spora część tego obrotu dokonała się w ustawionych transakcjach po kilkaset tysięcy akcji, których wcześniej nie było widać w karnecie.
Kto kupował? Kto sprzedawał? I w jakim celu? Czy był to popyt pokrywający krótkie pozycje terminowe podmiotów grających na zniżkę, czy może dopiero zbieranie „paliwa” do ostatecznej rozgrywki przed nadciągającymi „wiedźmami” w trzeci piątek marca? Na te pytania nie ma odpowiedzi, natomiast wiele opinii sugeruje, że po stronie popytu mogły stać OFE. Biorąc pod uwagę rekordowo niską ekspozycję akcji w portfelach tych funduszy (zaledwie 20% na koniec stycznia), taki pogląd mógłby się wydawać słuszny. Problem jednak w tym, że te same OFE na koniec stycznia dysponowały wyjątkowo małą gotówką, tylko 2,277 mld zł (ok. 4,5 mld mniej niż na koniec III kwartału 2008 roku. Taka alokacja portfeli OFE, które w ostatnich miesiącach nie angażowały się zbytnio po stronie popytu, jest trochę zadziwiająca i może prowadzić do przeróżnych wniosków zwłaszcza pod kątem gry na zniżkę zagranicznych instytucji finansowych.
Kropką nad „i” wyjątkowo emocjonującego tygodnia była sama końcówka piątkowej sesji, która wielu inwestorom mogła się niestety kojarzyć z grą w trzy karty prowadzoną na bazarach. Wielokrotnie na naszej giełdzie dochodzi do fixingu cudów i z taką sytuacją zawsze trzeba się liczyć. Tym razem jednak wyciągnięcie rynku z głębokich minusów rozpoczęło się na ok. pół godziny przed zamknięciem. Bardzo silny popyt jednocześnie na rynku terminowym i kasowym był zaskakujący, zwłaszcza przy utrzymującej się słabej postawie Eurolandu i USA. Wszystko wskazuje jednak na to, iż mieliśmy do czynienia ze skoordynowaną manipulacją przeprowadzoną równocześnie na kilku rynkach. Oprócz Warszawy w tej grze uczestniczyły także giełdy w Budapeszcie i Pradze. Problemem naszego rynku szczególnie w czasie bessy, kiedy na parkiecie postali najbardziej wytrwali i najwięksi inwestorzy, jest zbyt duża dominacja tych ostatnich. W czasie hossy ten problem nie jest aż tak widoczny, a co za tym idzie nie jest aż tak dotkliwy.
Spore emocje i ogromna zmienność rynku, który w ostatnim czasie jest również silnie skorelowany z rynkiem walutowym mogą sugerować, iż aktualnie mamy do czynienia z istotnymi przetasowaniami, które ostatecznie doprowadzą do zmiany kierunku w perspektywie średnioterminowej. Zmiany ostatniego tygodnia to jednak wciąż za mało, by o takich zmianach mówić. Po przełamaniu minimów bessy trend spadkowy głównych indeksów nie doczekał się jeszcze technicznych sygnałów zmiany, zresztą do takich sygnałów jest stanowczo za wcześnie. W najbliższych tygodniach inwestorzy powinni uważnie śledzić zmiany na rynku złotego, czy zapowiedź Goldman Sachs z zaprzestaniem gry na zniżkę naszej waluty nie była jedynie próbą zmylenia przeciwnika. Biorąc pod uwagę problem toksycznych opcji walutowych można tu mieć mieszane uczucia. Niezwykle ważny będzie także test listopadowego dna amerykańskiego indeksu S&P500. W przypadku wygranej niedźwiedzi trudno liczyć na poprawę naszego rynku. Jeśli jednak dno się obroni, premia za odważne zakupy również może być spora.
Jacek Rzeźniczek
Główny Analityk
Secus Asset Management SA
Źródło: Secus Asset Management SA