Tegoroczne wybory samorządowe nie były festiwalem kredytów wyborczych. Banki – ostrożniejsze, niż kilka lat temu – nie przygotowały oferty.
Kandydaci starali się zorganizować kampanię w taki sposób, żeby nie angażować się we współpracę z bankami. Ale dopiero wybory do Sejmu i Senatu pokażą na ile dojrzałe są kontakty finansistów z politykami.
Już po zakończeniu kampanii wyborczej do samorządów i oficjalnym ogłoszeniu wyników wyborów, można zadać pytanie, czy nieco bardziej, niż zwykle, ostrożne podejście sektora finansowego do kampanii samorządowej wynika z dojrzałości polskiej demokracji i uczciwości sektora bankowego w Polsce? W dużym stopniu tak właśnie jest. O ile poprzednie wybory samorządowe oznaczały dla bankowców nie tylko zysk na kredytach udzielonych partiom politycznym, ale przede wszystkim możliwość współpracy w samorządami już po zmianie władzy. A było o co walczyć – bo chodzi o 16 sejmików wojewódzkich, 379 powiatów i 2479 gmin.
Dla bankowców te suche liczby oznaczały potencjalnych klientów – nie tylko w obszarze prowadzenia rachunków samorządowych, czy spółek podległych samorządom, ale również nowe kredyty z gwarantowaną przez Skarb Państwa spłatą, lokaty krótko i długoterminowe oraz emisję samorządowych obligacji. Bo choć znakomita część samorządowej działalności jest regulowana przez Ustawę o zamówieniach publicznych, w wielu obszarach współpraca samorządu z instytucją finansową zależy tak naprawdę od dobrej woli tego pierwszego. Nic więc dziwnego, że jeszcze na początku tego stulecia bankowcy uważnie przyglądali się lokalnym scenom politycznym i stawiali na samorządowych pewniaków. Każde finansowanie kampanii wyborczej było – potencjalnie rzecz biorąc – inwestycją na najbliższe lata.
W tym roku wybory wyjątkowo nie cieszyły się szczególnym wzięciem w sektorze bankowym. Ale też i sami kandydaci niespecjalnie nalegali, żeby to banki finansowały ich kampanie wyborcze. Przede wszystkim, dlatego że zdają sobie sprawę z tego, że ów kredyt trzeba będzie spłacić. A nawet jeśli udałoby im się dostać do rady gminy, powiatu, czy sejmiku wojewódzkiego to sama dieta samorządowca to może być zdecydowanie zbyt mało, aby mierzyć się ze spłatą zobowiązania. Warunkiem, który umożliwiłby dalszą współpracę z bankiem jest faktycznie przejęcie władzy w samorządzie, czyli wygrana również partyjnych kolegów.
Kolejna rzecz to powolne odpolitycznianie wyborów samorządowych – coraz częściej swoje listy wyborcze zgłaszają nie tyle partie polityczne, co lokalne, często egzotyczne z nazwy komitety. Jako takie nie posiadają osobowości prawnej, więc bankowcom nie wolno ich kredytować – muszą skupić się na poszczególnych kandydatach, którym trudno jest wykazać się zdolnością kredytową w związku z samymi wyborami. Podobny problem mają kandydaci na prezydentów miast.
Paradoksalnie to wykluczenie wyborów samorządowych poza sektor bankowości dobrze robi i samej demokracji, i instytucjom finansowym, które w walce o klientów z sektora samorządowego muszą się skupiać przede wszystkim na mechanizmach wolnego rynku.
Poziom zaangażowania bankowców w politykę będzie można obserwować jeszcze raz – podczas najbliższej kampanii wyborczej do Sejmu i Senatu. Sektor finansowy ostrożnie deklaruje, że w politykę angażować się nie zamierza. Banki może i będą kredytować partie polityczne – ale na zwykłych, komercyjnych warunkach.
Źródło: Gazeta Bankowa