Peter D. Schiff jest teraz jedną z najbardziej znanych postaci w amerykańskim świecie finansów. Przewidział obecny kryzys i to wtedy, gdy indeksy amerykańskiej giełdy pięły się w górę jak szalone, wszyscy brali kredyty i kupowali domy, a pośrednicy w imieniu banków wciskali kredyty bezrobotnym, mającym na koncie jedynie długi. W efekcie 69 proc. Amerykanów miało domy! Że wciskany bez opamiętania kredyt był bez pokrycia? Cóż z tego: wystarczyło – w myśl tej filozofii działania – poczekać 2-3 lata, w tym czasie spłacić hipotekę (na pytanie: z czego? – nie szukano dociekliwych odpowiedzi)… i sprzedać dom z zyskiem. Póki co można było zwiększać dług na kartach kredytowych (każdy Amerykanin miał ich pełny portfel), a rosnące zadłużenie szło na konto przyszłych zysków. Ameryka żyła w błogim świecie nieokiełzanej konsumpcji – na kredyt.
Rząd też się zadłużał, ale cały świat kupował papiery skarbowe. Alan Greenspan ciął stopy procentowe, pieniądz był tani, sprzedaż rosła. Zapowiadała się dla Stanów Zjednoczonych kolejna wspaniała dekada. Owszem, były spory, jak to przed wyborami: Afganistan, problem czy wystawienie choinki przed świętami nie narusza praw obywatelskich ateistów i czy już zaatakować Pakistan.
Schiff przestrzegał
Chyba jesienią 2007 r. odbyła się przed kamerami CNN debata o stanie koniunktury w USA (można ją jeszcze dzisiaj obejrzeć na YouTube). Z jednej strony kilku profesorów ekonomii – wśród nich najbardziej elokwentny Arthur Laffer (tak, ten od krzywej Laffera) – z drugiej, jakby trochę prowincjonalny inwestor Peter Schiff, autor kilku artykułów przedstawiających obraz gospodarki amerykańskiej w zgoła odmiennym świetle. Schiff sypał liczbami: wzrasta dług publiczny, stopa procentowa jest praktycznie ujemna, bilans handlu zagranicznego coraz gorszy, a kraj systematycznie pozbawia się przemysłu, eksportując go do Azji, łącznie z miejscami pracy. Ameryka żyje na kredyt, mamy tylko olbrzymi sektor finansowy, który produkuje gigantyczną ilość papierów i zyski, ale są to zyski papierowe. To wszystko się kiedyś zawali, Ameryka jest bankrutem – kasandrycznie ostrzegał Schiff. Laffer go wyśmiał, twierdząc, że Schiff myli dane i w ogóle jest niekompetentny. Argumentował, że przecież cały świat bije się o to, żeby tylko zainwestować kapitał w Stanach Zjednoczonych.
Dzisiaj Schiff został bez mała uznany za wizjonera, ma znaną firmę inwestycyjną. Napisał książkę „Cash Proof. How to Profit from the Coming Economic Collapse”, skierowaną do inwestorów, w której przestrzega przed gigantycznym kryzysem dolara i daje rady jak uniknąć strat i osiągnąć duże zyski.
Książka jest omawiana na portalu Money Morning; jeśli idzie o konkretne rady dla inwestorów, to trzeba książkę kupić (49 $), ale diagnoza Schiffa jest w internecie darmo. Ponieważ jak na razie diagnozy Schiffa się sprawdzają, może warto zapoznać się z jego argumentacją. Ciekawe jest zwłaszcza wytłumaczenie dlaczego mimo pogłębiającego się kryzysu w USA i coraz gorszych perspektyw (ostatnio skorygowane dane na IV kwartał 2008 r. wykazują już spadek ponad 6 proc. PKB), dolar cieszy się niesłabnącym powodzeniem inwestorów na całym świecie. Skąd ten pęd do wyprzedaży aktywów i ucieczka w płynność?
Ucieczka w płynność
Przez ostatnie lata narastał olbrzymi balon papierów wartościowych. Tylko w latach 2005-2010 wartość wszystkich światowych akcji, obligacji, CDS-ów i innych finansowych aktywów urósł – wg McKinsey Globar Institute – ze 118 bilionów do 200 bilionów dolarów. Wzrost o 69 proc. w ciągu 5 lat! Ta gigantyczna suma aktywów nie ma oczywiście pokrycia, to tylko papiery i zapisy na kontach (PKB światowy wynosi ok. 40 bilionów dolarów).
Na razie tylko drobna część tej bańki pękła. Ponieważ nie wiadomo, które aktywa i w jakim stopniu są „puste”, wobec powszechnego braku zaufania inwestorów do siebie, obserwujemy zjawisko ucieczki inwestorów od wszystkich aktywów jakimi dysponują, siłą rzeczy również od tych dobrych. Inwestorzy uciekają w płynność, to znaczy w pieniądz. A ponieważ nikt nie trzyma dłużej gotówki, bo to nie przynosi zysku, ucieka się w amerykańskie papiery skarbowe.
Przy takim popycie na pieniądz jest go ciągle za mało, dlatego też szef Fedu Ben S. Bernanke zasila system w płynność. Zwiększając bilans Fed wpływa na możliwość kreacji pieniądza przez banki, czasami sam stając się bezpośrednio kredytodawcą firm (np. udzielając im kredytu w zamian za ich obligacje). Nie sposób nie zauważyć, że w ten sposób nie rozwiązuje się problemu „pustych” aktywów, a jedynie podtrzymuje funkcjonowanie chorego systemu.
Główny ciężar zasilania systemu bankowego wziął jednak na siebie rząd. Mając już i tak coraz większy deficyt strukturalny w budżecie (dług publiczny już przekracza 10,6 bln dolarów), prezentuje kolejne plany (bailout) zasilania banków. W roku 2009 – 1,75 bln dolarów, a w roku 2010 – 1,17 bln dolarów.
Według „San Francisco Chronicle”, całkowite zobowiązania finansowe państwa, a więc kolejne programy ratowania banków wraz z już uchwalonymi programami zasileń oraz zobowiązaniami przyjętymi wcześniej (gwarancje dla Fannie i Freddie, wydatki wojskowe, budżet NASA etc.) – wynoszą 8,5 bln dolarów. To prawie tyle ile wynosi już istniejący dług publiczny (deficyt budżetowy USA w obecnym roku to 12 proc. PKB).
Taka sytuacja powoduje masową podaż rządowych papierów wartościowych, które są ciągle najbardziej płynne, mimo że przy stopie procentowej bliskiej 0 ich rentowność jest – biorąc pod uwagę inflację – minusowa. Inwestorzy z całego świata, uciekając od aktywów w płynność, kupują te papiery. Tym samym utrzymują ciągle kurs dolara na wysokim poziomie i umacniają jednocześnie rząd amerykański w jego dotychczasowej strategii – w istocie kreacji z długu pustego pieniądza. Jak niektórzy (np. Roubini) zauważyli, rząd amerykański, kiedy przyjdzie czas, nie będzie w stanie wykupić tych obligacji: będzie je tylko rolował. A więc kupujący nie odzyskają sumy zainwestowanej, tylko – przez jakiś czas – oprocentowanie. Do istniejącej już piramidy złych długów banków dojdzie kolejna piramida: długów rządu. W końcu inwestorzy zorientują się, że rząd działa jak pompa zasysająca ich oszczędności – tylko w jedną stronę.
Kiedy wybuchnie bomba
Luźna polityka monetarna i luźna polityka pieniężna może dać tylko jeden skutek – inflację. Ponieważ dotyczy to dolara jako ciągle pieniądza światowego, inflacja dolara dotknie cały finansowy rynek międzynarodowy. Wtedy zacznie się paniczna ucieczka od dolara, tak jak obecnie – do dolara. Może wywołać to kryzys na skalę dużo większą niż obecnie. Bo będzie to już nie tylko kryzys systemu finansowego, ale kryzys pieniądza. Schiff pisze: „bomba dotknie każdego, kto jest w promieniu rażenia”. Pierwsi (najlepiej poinformowani) uciekną, reszta pozostanie z coraz mniej wartościowym dolarem, który każdy będzie chciał sprzedać. Grozi wybuch „bomby dolarowej” i dlatego Schiff radzi: uciekaj od dolara już teraz. W złoto, inne waluty (np. franki szwajcarskie), w akcje dobrych firm na rynkach rozwijających się, które przetrwają kataklizm, np. Azji, Ameryki Łacińskiej.
Dlaczego ta bomba dotąd nie wybuchła? Bo ciągle jest powstrzymywana przez przeciwdziałający wektor ucieczki w płynność. Ale kiedy wybuchnie, to – zdaniem Schiffa – pochłonie biliony pustych dolarów. W pewnym sensie inwestorzy już „czują bluesa”; rośnie popyt na złoto i rośnie jego cena. Wkrótce zapewne wzrośnie popyt na surowce i cena kontraktów surowcowych pójdzie w górę. To też pewniejsze zabezpieczenie niż papier.
Na razie wszyscy myślą o groźbie recesji, nie dostrzegając dużo poważniejszej groźby. Lont już się tli. Bernanke łudzi się, że jak przyjdzie ożywienie, to „poskromi tygrysa inflacji”… Tylko czy zdąży…
PROF. TOMASZ GRUSZECKI
Autor jest pracownikiem Instytutu Ekonomii KUL